![]() |
Zapraszam na trzecią, ostatnią część przeglądu tegorocznych filmów
oscarowych. Bohaterami dzisiejszego wpisu są Joy, Creed: Narodziny Legendy,
Brooklyn oraz Pokój.
W pierwszej części przeglądu pisałam o Zjawie, Dziewczynie z Portretu,
Marsjaninie i The Big Short. Znajdziecie ją pod tym linkiem. W drugiej
natomiast skupiłam się na Carol, Moście Szpiegów, Spotlight i Stevie Jobsie.
Zapraszam tutaj.
Mówiąc o tegorocznych filmach oscarowych, przypominam o recenzji Nienawistnej Ósemki, która była w osobnym wpisie. O Mad Maxie, Ex Machinie
i Amy pisałam przy okazji filmów, które zrobiły mi 2015 rok. Był też
wpis na temat najnowszych Gwiezdnych Wojen.
Najnowszy film Davida O. Russella opisywany był przez dystrybutorów
jako filmowa historia Joy Mangano, amerykańskiej businesswoman, najbardziej
znanej z wynalezienia samowyciskającego mopa. Oglądając ową produkcję bardzo
szybko orientujemy się jednak, że celem reżysera było coś zgoła innego –
stworzenie obrazu rodziny z problemami, której losy opowiadać można niczym
kolejną amerykańską baśń. Podobnie jak
we wcześniejszych produkcjach Russella, przedstawieni przez niego bohaterowie
mieli być postaciami uniwersalnymi, z którymi łatwo się utożsamić i których
problemy bliskie są życiu codziennemu milionów mieszkańców państwa za
Atlantykiem. Czy podjęta przez niego
próba zakończyła się całościowym sukcesem? Nie do końca. Najnowszy film
reżysera Pamiętnika Pozytywnego Myślenia to produkcja nierówna, najgorzej
wypadająca na tych płaszczyznach, na których reżyserowi zależało najbardziej.
Punktem wyjścia dla całej fabuły jest historia pewnej typowej jak się
zdaje amerykańskiej rodziny. Na jej czele stoi nie kto inny tylko tytułowa Joy,
ledwie wiążąca koniec z końcem młoda kobieta. Poza wychowywaniem dwójki dzieci
i pracą na nędznym stanowisku, ma ona na głowie cały dom, gdzie mieszka też
jej matka, babcia i… były mąż.
Dodatkowo, po latach nieobecności wraca również ojciec. Wszystko to układa się
na historię rodem z telenoweli, nieróżniącej się niczym od tych, na których
oglądaniu spędza całe dnie matka głównej bohaterki. Nietrudno jest zauważyć
sugestię, że Joy stworzona jest do wyższych celów, a prowadzone przez nią życie
jest zdecydowanie poniżej zarówno jej aspiracji, co i możliwości. Sam film ma mocno anegdotyczny charakter,
obecny jest w nim narrator, a przeskoki w czasie nie są niczym nadzwyczajnym.
Cofając się do lat młodości Joy widzimy jak zdolnym i ciekawym świata była
dzieckiem i jak bardzo zaprzepaszczony został cały drzemiący w niej potencjał.
Oczywiście, nie byłby to film Russella gdyby w pewnym jego momencie nie
nastąpiła gwałtowna zmiana sytuacji, a losy bohaterki nie miały odmienić się na
zawsze. Chodzi oczywiście o wynalezienie mopa oraz podjęte na szeroką skalę
próby sprzedaży owego urządzenia. Wszystko oczywiście w amerykańskiej do granic
możliwości konwencji, na modłę znanego nam wszystkim modelu „od pucybuta do
milionera”.
Podstawowy problem nowego filmu Russella polega na tym, że trwająca
kilkadziesiąt minut ekspozycja zarysowująca życie rodzinne i wszystko co działo
się z Joy do momentu wynalezienia mopa, jest przeraźliwie nudna. To co miało
być podstawą dla baśni, zostało przedstawione w sposób zagmatwany, mało ciekawy
i zasadniczo bardzo sztampowy. Efekt tego wszystkiego jest taki, że film na
dobre zaczyna się gdzieś dopiero w
połowie. I tutaj też jest problem, bo patrząc na to, jak daleko odszedł Russell
w scenariuszu od faktycznej biografii Joy Mangano, doskonale widać, że
życie owej kobiety miało być jedynie fundamentem pozwalającym zbudować historię
pasującą do modelu amerykańskiego snu. Innymi słowy, oglądając Joy ze
świadomością, że to wcale nie jest film opowiadający prawdziwą historię Joy
Mangano, pozostaje nam jedynie średnio zrobiona i niewnosząca nic nowego
opowiastka, wtórna nawet w stosunku do tego, co wcześniej robił Russell.
Wielokrotnie spotkałam się z opinią, że tym co ratuje i wyróżnia Joy
jest doskonałe aktorstwo Jennifer Lawrence. Cóż. Nie przepadam za tą aktorką,
uważam że jest najbardziej przehajpowaną postacią w całym Hollywood, ale
powiedzieć że ma same złe role to też bym nie powiedziała. Przypominam, że
mówimy o aktorce mającej na swoim koncie wszystkie najważniejsze nagrody
filmowe. Oczywiste jest więc, że potrafi ona grać. Nie oznacza to jednak, że
każda dobra rola musi kończyć się kolejną nominacją. Tym bardziej że naprawdę –
gdzie jest Joy w stosunku do tego co pokazała w Pamiętniku Pozytywnego
Myślenia. Jeśli chodzi o role drugoplanowe, trudno mi jest mieć jakieś głębsze
przemyślenia, gdyż członkowie rodziny Joy są postaciami tak sztampowymi,
wygłaszającymi tak suche teksty, że nie wiadomo jak to ocenić w kategoriach
występu aktorskiego. Powiedziałabym, że są to role jedynie poprawne (ale i tak
dobre w kontekście możliwości scenariuszowych), mimo że mamy tam nazwiska takie
jak Robert De Niro czy Isabella Rossellini. Jeśli chodzi o Bradleya Coopera,
powiedzieć starczy tyle, że jego rola w tym filmie jest jeszcze bardziej
przehajpowana niż cała hollywoodzka zajawka na JLo. Generalnie miałam wrażenie,
że 2/3 scen z jego udziałem jest niepotrzebnych i służy tylko temu, żeby
pokazać chemię między aktorami, znaną skądinąd z wcześniejszych produkcji Russella.
Szkoda, bo wszystko to wyszło wyjątkowo miernie. Mogła być naprawdę ciekawa
produkcja, a skończyło się tak, że za rok czy dwa nikt nie będzie nawet o Joy pamiętał.
Pokój, najnowsza produkcja Lenny’ego Abrahmsona, to adaptacja
światowego bestsellera autorstwa Emmy Donoghue (Napisała ona również
scenariusz). Aspirujący do miana kina niezależnego film pokazywany był na
Warszawskim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym, gdzie zdobył nagrodę
publiczności. 28 lutego powalczy on natomiast o Oscary w czterech arcyważnych
kategoriach, gdzie w co najmniej jednej jest murowanym kandydatem do
zwycięstwa. Nie ma się co dziwić. Pokój to jedna z największych perełek
kinematografii jakie mieliśmy szansę zobaczyć w 2015 roku.
Pokój to historia pięcioletniego Jacka, bystrego chłopca z długimi do
ramion włosami. Wraz z matką (określaną
przez niego jako Ma), mieszka w tytułowym Pokoju, stanowiącym dla niego cały
świat. Przed siedmioma laty bowiem Ma, wtedy jeszcze dziewiętnastoletnia
dziewczyna, porwana została przez niejakiego Starego Nicka, mężczyznę będącego
jednocześnie ojcem chłopca co i oprawcą matki. Jack urodził się w pokoju i nie
zna niczego poza obiektami znajdującymi się na przestrzeni kilku metrów. Aby ustrzec syna przed traumą, Ma wmawia mu,
że widoczny poza czterema ścianami świat nie istnieje, a składające się z
prostych czynności życie które prowadzą jest czymś standardowym. Wszystko zmienia się jednak o 180 stopni w
momencie kiedy okazuje się, że przed Jackiem i Ma pojawia się szansa ucieczki.
Przedstawiony powyżej skrócony opis filmu, bez którego trudno byłoby
rozmawiać o Pokoju, brzmi trochę jak zapowiedź thrillera. Produkcji tej daleko
jest jednak od tego gatunku. Owszem, operuje ona całą paletą skrajnych emocji,
a oglądając naprawdę trudno pozostać obojętnym. To jednak nie ucieczka z
tytułowego pokoju stanowi element wywołujący największe
poruszenie. Siłą Pokoju jest bowiem umiejętność skupienia uwagi widzów na psychice bohaterów. Nie
ma możliwości aby nie poruszyła kogoś historia chłopca i matki, przez pięć lat
przetrzymywanych w zamknięciu przez psychopatę. Podkreślić trzeba jednak bardzo
wyraźnie, iż emocje którymi operuje film dalekie są od sztampowych i
schematycznych rozwiązań. Pokazana na ekranie relacja matki i dziecka, mimo iż
rozwijana w patologicznych warunkach, ma w sobie bardzo wiele wiarygodności i z
pewnością trafia do wszystkich kobiet mających swoje dzieci. Twórcy filmu nie
starają się wywierać na widzach presji, nie tworzą bohaterów budzących pożałowanie, nie dochodzi do prób wzbudzania litości.
Powiedzmy sobie pewne rzeczy wprost. Pokój nie byłby tak doskonałym filmem
gdyby nie świetne aktorstwo Jacoba Tremblaya oraz Brie Larson. Jacob, mimo że
widać po nim że ma trochę więcej lat niż pięć, stworzył fenomenalną kreację,
jedną z najlepszych ról dziecięcych w ostatnich latach. Jestem pod ogromnym
wrażeniem jego aktorstwa i dziwi mnie pominięcie go w nominacji do Oscarów. Skoro nagrody
te (w teorii) przyznaje się za role, nie za całokształt twórczości, Jacob powinien być pierwszy
na liście nominowanych. Mówię serio. Faworytką do zwycięstwa w pierwszoplanowej
roli żeńskiej jest natomiast Brie Larson, fenomenalna w roli Ma. To jest nie do
wiary jak doskonale spisała się ona w tym filmie. Nie umiem wymienić drugiej
aktorki która w tak wiarygodny, a za razem oszczędny sposób byłaby w stanie
pokazać tak szeroką paletę emocji. To jest naprawdę wspaniała rola, godna
wszelkich nagród. Trudno było mi zrozumieć zachwyty nad Brie przed obejrzeniem
tego filmu, ale już w trakcie trwania seansu nie miałam słowa do dodania do
wszelkich pochlebnych opinii jakich się naczytałam. Coś wspaniałego. Generalnie podkreślić trzeba, że Pokój to film fenomenalny, radzący sobie zarówno na płaszczyźnie
scenariuszowej, narracyjnej, wizualnej co i aktorskiej. W kategoriach
artystycznych to bez wątpienia jeden z najlepszych filmów roku. Gdyby Oscary
były trochę inne, Pokój bez wątpienia zawojowałby tę ceremonię. Naprawdę, wart
jest wszelkich nagród.
Brooklyn, najnowszy film Johna Crowleya ze scenariuszem Nicka
Hornby’ego (Była sobie Dziewczyna, Był sobie Chłopiec) to ekranizacja powieści irlandzkiego pisarza
Colma Tóibína pod tym samym tytułem. Osadzony w latach 50. ubiegłego wieku film,
opowiada historię młodej dziewczyny o imieniu Elis (czytaj: Ejlisz), która
wzorem wielu swoich rodaków opuszcza rodzinną Irlandię, szukając lepszego życia
za Oceanem. Dzięki pomocy ze strony siostry podejmuje ona pracę w sklepie na
nowojorskim Brooklynie. Po jakimś czasie poznaje ona nieco ekscentrycznego i
sympatycznego Włocha, który pomaga jej odnaleźć się w nowym miejscu. Zakochują
się oni w sobie z wzajemnością. Sytuacja komplikuje się, gdy pod wpływem
szeregu okoliczności Elis zmuszona jest wrócić do rodzinnej Irlandii.
Muszę przyznać, że nie znając
treści książki podchodziłam do owego filmu nieco sceptycznie, szczególnie mając
w pamięci przeprowadzone nie tak dawno rozmowy na temat tego, jak bardzo słabym
filmem była Imigrantka Jamesa Graya. Tym większa była moja radość gdy okazało
się, że film Crowleya nie powtarza błędów produkcji z Marion Cotillard. Brooklyn
to nie jest film o imigracji, a przynajmniej nie stawia tego tematu na
pierwszym planie. Doświadczenie wyjazdu za Ocean stanowi bowiem pretekst do
pokazania zmian – nie tylko w otoczeniu bohaterki, ale również w jej
charakterze i sposobie życia. Przybywająca do Nowego Yorku Elis to nieśmiała,
niepewna siebie i targana tęsknotą za najbliższymi dziewczyna. Wraz z rozwojem
filmu widzowie mają okazję zobaczyć jej przemianę, otwarcie się na świat. Film
ten bardzo pięknie przełamuje powszechnie eksplorowany obraz emigracji jako drogi
przez mękę i wizji emigrantki jako męczenniczki, zastępując go historią dziewczyny,
która faktycznie znalazła w Ameryce lepsze, oferujące dużo więcej życie. Co
istotne, twórcom udało się pokazać ów proces w sposób naturalny i płynny,
unikając wrażenia sztuczności i chęci rozprawienia się z mitem emigracji. Odgrywająca w filmie kluczową rolę historia miłosna poprowadzona jest w
sposób wręcz baśniowy, bez dodatkowych dramatów ani konieczności poświęceń. Jedyne
czego można się przyczepić to fakt, iż pojawiająca się na pewnym etapie postać drugiego mężczyzny dodaje fabule nieco
zbyt dużo lukru. Zasadniczo ani jeden ani drugi zainteresowany Elis nie ma
żadnych większych wad, a problem wyboru jednego z nich zdaje się być jednym z tych „z pierwszego
świata”. W kontekście pomysłu twórców na cały film takie rozwiązanie nie stanowi większego problemu, gdyż Brooklyn to w pierwszej kolejności melodramat. Co więcej, jest to mądrze opowiedziany
melodramat, urzekający klimatem i łatwo chwytający za serce. Trzeba podkreślić,
że jest to również film piękny wizualnie. Wspaniale prezentuje się w nim Nowy
York, nie bez przyczyny okrzyknięty przez amerykańskich krytyków drugim
bohaterem pierwszoplanowym filmu. Brawa dla odgrywającego go
kanadyjskiego Montrealu.
Brooklyn to historia skupiona na jednej bohaterce, jej emocjach i
przemianie, będąc jednocześnie popisowym pokazem umiejętności aktorskich
Saorise (czytaj: Sirszy) Ronan. Aktorka ta w sposób perfekcyjny wywiązuje się z
postawionych przed nią zadań, tworząc kreację subtelną, nieprzesadzoną, a
jednocześnie przepełnioną emocjami, urzekającą i prawdziwą. Naprawdę, dla samej
Ronan warto jest Brooklyn zobaczyć. Jestem pod wielkim wrażeniem występu tej
21-letniej aktorki i bez dwóch zdań podpisuję się pod wszystkimi jej
nominacjami do nagród. Saorise poradziła sobie w filmie fenomenalnie, ale, co
należy zaznaczyć, pochwały należą się również dwóm męskim bohaterom – Emory’emu
Cohenowi w roli Tony’ego oraz (po raz czwarty w oscarowym zestawieniu
tegorocznych filmów) Domhnallowi Gleesonowi, czyli filmowemu Jimowi. Bez ich talentu ten film na pewno nie wyglądałby tak jak wygląda. Brooklyn to bardzo ciepła, pozytywna produkcja, mimo solidnej warstwy
słodyczy przekazująca sporo mądrości o życiu i dojrzewaniu. Dodatkowo, wyznacza
ona nowe standardy tego, jak powinno się podchodzić do gatunku melodramatów.
Warto przyglądnąć się jej bliżej.
Rocky Balboa. Któż nie słyszał tego nazwiska. Któż na jego brzmienie
nie ma w głowie melodii "Eye of the Tiger". Kultowa rola Sylvestra Stallone’a zapisała
się w pamięci wszystkich miłośników kina rozrywkowego, ale niewielu myślało, że
słynny bokser powróci jeszcze na ekrany. Czas Balboy skończył się, trudno było
uwierzyć, że można jeszcze z tego bohatera wycisnąć coś nowego i świeżego.
Creed, siódmy z kolei film sagi, jest jednak zupełnie inny niż sześć
poprzednich. Nie skupia się on już tylko i wyłącznie na postaci Rocky’ego, zostawiając
miejsce nowemu bohaterowi. Adonis Johnson, bo to jego historia stanowi główny wątek fabularny filmu, to syn
Apolla Creeda, dawnego rywala i przyjaciela Balboy. Rocky jest w filmie jego
nauczycielem i mentorem, trenującym go w drodze na sportowy szczyt. Przekazanie
rękawicy odbywa się więc w sposób płynny, a jednocześnie bardzo naturalny.
Creed: Narodziny Legendy to film podchodzący do tematu w sposób
odmienny niż poprzednie produkcje o Rockym, niemniej w dalszym ciągu jest to
dramat sportowy. Jest to gatunek specyficzny, który nie wszystkim przypada do
gustu. Wielu nie potrafi wczuć się w emocje pokazywane na ekranie, i jeśli
operują one jedynie na płaszczyźnie euforii lub smutku z powodu wygranej lub
porażki, zasadniczo nie ma co się dziwić. Trzeba podkreślić jednak, że Creed,
mimo iż rzecz jasna wpisuje się w typowe dla gatunku schematy, oferuje widzom
zaskakująco więcej. Nie jest to tylko i wyłącznie historia o człowieku, który
pokonuje swoje słabości i dzięki własnemu samozaparciu wspina się na szczyt. Film
kładzie olbrzymi nacisk na relacje między postaciami. W znakomity i naprawdę
poruszający sposób pokazuje, jak ważne jest w życiu wsparcie ze strony
drugiego człowieka.
Nie ulega wątpliwości, że kręgosłupem na którym trzyma się cały film
są świetnie napisane postaci i fenomenalna relacja ekranowa między dwoma
głównymi bohaterami. Rocky i Adonis to postaci ciekawe, pełnokrwiste i
dostosowane do realiów czasów. Szczególne brawa należą się tutaj Sylvestrowi
Stallone’owi, który może nie jest aktorem wybitnym, może nie zasługuje na złote
statuetki, ale na pewnym etapie kariery stworzył postać kultową. Tak jak mówię,
można mieć wątpliwości co do niego jako artysty, ale za rolę w Creed należy mu
się spory szacunek. Po dziesięciu latach był on w stanie powrócić i pokazać coś
nowego i świeżego, pozostając jednocześnie tym samym Rockym którego świat
pamięta i kocha. Występ Stallone’a w Creed to naprawdę solidny powrót, i w tym
kontekście nie może dziwić nominacja do Oscara. Mówimy przecież o białej, konserwatywnej
Akademii. Oni lubią takie rzeczy. Co więcej, gdyby kategoria
najlepszej roli męskiej w drugim planie nie była aż tak mocna w tym roku,
przewidywalny Oscar dla odtwórcy roli Balboy nie byłby znowu aż tak
kontrowersyjny.
Oglądając Creed dokładnie widać, iż twórcy filmu mieli ambicję
stworzenia produkcji niezależnej w stosunku do reszty serii,
broniącej się czymś więcej niż tylko Rocky Balboa. Muszę przyznać że całkiem im
się to udało, a przedstawiona historia ma potencjał na kontynuację jako zupełnie
odrębny projekt, już bez Sylvestra Stallone’a w obsadzie. Ciekawie się to zapowiada
i mam nadzieję że drzemiący w fabule potencjał nie zostanie zaprzepaszczony.
Uff, udało mi się dobrnąć do końca wybranej przeze mnie dwunastki
filmów. Oczywiście mam świadomość, że nie są to wszystkie dobre produkcje
nominowane w tym roku do Oscara. Bardzo żałuję że nie miałam sposobności
obejrzeć Trumbo, bo to podobno świetny film z doskonałą rolą Bryana Crastona.
Niestety, ma on na tyle słabą dystrybucję, że zarówno w Polsce jak i w
Hiszpanii nie da się obejrzeć go w kinach.
Powiem też wprost, zupełnie nie orientuję się w zakresie tegorocznych
najlepszych filmów nieanglojęzycznych. Z dokumentów widziałam tylko Amy. Leżę też w zakresie animacji. Jedyne co (mam nadzieję) mnie usprawiedliwia to fakt, że nie da się obejrzeć wszystkiego. Przy
takiej ilości propozycji do oglądania trzeba było dokonać jakiegoś wyboru, tym bardziej że naprawdę nie ma fizycznej możliwości legalnie dotrzeć do wszystkiego przed 28 lutego. Nie mówiąc już o tym, że nie do końca da się mieć na to wszystko czas. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz