o mnie

wtorek, 23 lutego 2016

Oscary 2016: Przegląd nominowanych filmów, część 3





Zapraszam na trzecią, ostatnią część przeglądu tegorocznych filmów oscarowych. Bohaterami dzisiejszego wpisu są Joy, Creed: Narodziny Legendy, Brooklyn oraz Pokój.

W pierwszej części przeglądu pisałam o Zjawie, Dziewczynie z Portretu, Marsjaninie i The Big Short. Znajdziecie ją pod tym linkiem. W drugiej natomiast skupiłam się na Carol, Moście Szpiegów, Spotlight i Stevie Jobsie. Zapraszam tutaj.
Mówiąc o tegorocznych filmach oscarowych, przypominam o recenzji Nienawistnej Ósemki, która była w osobnym wpisie. O Mad Maxie, Ex Machinie i Amy pisałam przy okazji filmów, które zrobiły mi 2015 rok. Był też wpis na temat najnowszych Gwiezdnych Wojen.


Joy

Najnowszy film Davida O. Russella opisywany był przez dystrybutorów jako filmowa historia Joy Mangano, amerykańskiej businesswoman, najbardziej znanej z wynalezienia samowyciskającego mopa. Oglądając ową produkcję bardzo szybko orientujemy się jednak, że celem reżysera było coś zgoła innego – stworzenie obrazu rodziny z problemami, której losy opowiadać można niczym kolejną amerykańską baśń. Podobnie jak we wcześniejszych produkcjach Russella, przedstawieni przez niego bohaterowie mieli być postaciami uniwersalnymi, z którymi łatwo się utożsamić i których problemy bliskie są życiu codziennemu milionów mieszkańców państwa za Atlantykiem.  Czy podjęta przez niego próba zakończyła się całościowym sukcesem? Nie do końca. Najnowszy film reżysera Pamiętnika Pozytywnego Myślenia to produkcja nierówna, najgorzej wypadająca na tych płaszczyznach, na których reżyserowi zależało najbardziej.

Punktem wyjścia dla całej fabuły jest historia pewnej typowej jak się zdaje amerykańskiej rodziny. Na jej czele stoi nie kto inny tylko tytułowa Joy, ledwie wiążąca koniec z końcem młoda kobieta. Poza wychowywaniem dwójki dzieci i pracą na nędznym stanowisku, ma ona na głowie cały dom, gdzie mieszka też jej matka, babcia  i… były mąż. Dodatkowo, po latach nieobecności wraca również ojciec. Wszystko to układa się na historię rodem z telenoweli, nieróżniącej się niczym od tych, na których oglądaniu spędza całe dnie matka głównej bohaterki. Nietrudno jest zauważyć sugestię, że Joy stworzona jest do wyższych celów, a prowadzone przez nią życie jest zdecydowanie poniżej zarówno jej aspiracji, co i możliwości.  Sam film ma mocno anegdotyczny charakter, obecny jest w nim narrator, a przeskoki w czasie nie są niczym nadzwyczajnym. Cofając się do lat młodości Joy widzimy jak zdolnym i ciekawym świata była dzieckiem i jak bardzo zaprzepaszczony został cały drzemiący w niej potencjał. Oczywiście, nie byłby to film Russella gdyby w pewnym jego momencie nie nastąpiła gwałtowna zmiana sytuacji, a losy bohaterki nie miały odmienić się na zawsze. Chodzi oczywiście o wynalezienie mopa oraz podjęte na szeroką skalę próby sprzedaży owego urządzenia. Wszystko oczywiście w amerykańskiej do granic możliwości konwencji, na modłę znanego nam wszystkim modelu „od pucybuta do milionera”.

Podstawowy problem nowego filmu Russella polega na tym, że trwająca kilkadziesiąt minut ekspozycja zarysowująca życie rodzinne i wszystko co działo się z Joy do momentu wynalezienia mopa, jest przeraźliwie nudna. To co miało być podstawą dla baśni, zostało przedstawione w sposób zagmatwany, mało ciekawy i zasadniczo bardzo sztampowy. Efekt tego wszystkiego jest taki, że film na dobre zaczyna się gdzieś dopiero w połowie. I tutaj też jest problem, bo patrząc na to, jak daleko odszedł Russell w scenariuszu od faktycznej biografii Joy Mangano, doskonale widać, że życie owej kobiety miało być jedynie fundamentem pozwalającym zbudować historię pasującą do modelu amerykańskiego snu. Innymi słowy, oglądając Joy ze świadomością, że to wcale nie jest film opowiadający prawdziwą historię Joy Mangano, pozostaje nam jedynie średnio zrobiona i niewnosząca nic nowego opowiastka, wtórna nawet w stosunku do tego, co wcześniej robił Russell. 

Wielokrotnie spotkałam się z opinią, że tym co ratuje i wyróżnia Joy jest doskonałe aktorstwo Jennifer Lawrence. Cóż. Nie przepadam za tą aktorką, uważam że jest najbardziej przehajpowaną postacią w całym Hollywood, ale powiedzieć że ma same złe role to też bym nie powiedziała. Przypominam, że mówimy o aktorce mającej na swoim koncie wszystkie najważniejsze nagrody filmowe. Oczywiste jest więc, że potrafi ona grać. Nie oznacza to jednak, że każda dobra rola musi kończyć się kolejną nominacją. Tym bardziej że naprawdę – gdzie jest Joy w stosunku do tego co pokazała w Pamiętniku Pozytywnego Myślenia. Jeśli chodzi o role drugoplanowe, trudno mi jest mieć jakieś głębsze przemyślenia, gdyż członkowie rodziny Joy są postaciami tak sztampowymi, wygłaszającymi tak suche teksty, że nie wiadomo jak to ocenić w kategoriach występu aktorskiego. Powiedziałabym, że są to role jedynie poprawne (ale i tak dobre w kontekście możliwości scenariuszowych), mimo że mamy tam nazwiska takie jak Robert De Niro czy Isabella Rossellini. Jeśli chodzi o Bradleya Coopera, powiedzieć starczy tyle, że jego rola w tym filmie jest jeszcze bardziej przehajpowana niż cała hollywoodzka zajawka na JLo. Generalnie miałam wrażenie, że 2/3 scen z jego udziałem jest niepotrzebnych i służy tylko temu, żeby pokazać chemię między aktorami, znaną skądinąd z wcześniejszych produkcji Russella. Szkoda, bo wszystko to wyszło wyjątkowo miernie. Mogła być naprawdę ciekawa produkcja, a skończyło się tak, że za rok czy dwa nikt nie będzie nawet o Joy pamiętał. 


Pokój

Pokój, najnowsza produkcja Lenny’ego Abrahmsona, to adaptacja światowego bestsellera autorstwa Emmy Donoghue (Napisała ona również scenariusz). Aspirujący do miana kina niezależnego film pokazywany był na Warszawskim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym, gdzie zdobył nagrodę publiczności. 28 lutego powalczy on natomiast o Oscary w czterech arcyważnych kategoriach, gdzie w co najmniej jednej jest murowanym kandydatem do zwycięstwa. Nie ma się co dziwić. Pokój to jedna z największych perełek kinematografii jakie mieliśmy szansę zobaczyć w 2015 roku.

Pokój to historia pięcioletniego Jacka, bystrego chłopca z długimi do ramion włosami. Wraz z matką (określaną przez niego jako Ma), mieszka w tytułowym Pokoju, stanowiącym dla niego cały świat. Przed siedmioma laty bowiem Ma, wtedy jeszcze dziewiętnastoletnia dziewczyna, porwana została przez niejakiego Starego Nicka, mężczyznę będącego jednocześnie ojcem chłopca co i oprawcą matki. Jack urodził się w pokoju i nie zna niczego poza obiektami znajdującymi się na przestrzeni kilku metrów.  Aby ustrzec syna przed traumą, Ma wmawia mu, że widoczny poza czterema ścianami świat nie istnieje, a składające się z prostych czynności życie które prowadzą jest czymś standardowym.  Wszystko zmienia się jednak o 180 stopni w momencie kiedy okazuje się, że przed Jackiem i Ma pojawia się szansa ucieczki.

Przedstawiony powyżej skrócony opis filmu, bez którego trudno byłoby rozmawiać o Pokoju, brzmi trochę jak zapowiedź thrillera. Produkcji tej daleko jest jednak od tego gatunku. Owszem, operuje ona całą paletą skrajnych emocji, a oglądając naprawdę trudno pozostać obojętnym. To jednak nie ucieczka z tytułowego pokoju stanowi element wywołujący największe poruszenie. Siłą Pokoju jest bowiem umiejętność skupienia uwagi widzów na psychice bohaterów. Nie ma możliwości aby nie poruszyła kogoś historia chłopca i matki, przez pięć lat przetrzymywanych w zamknięciu przez psychopatę. Podkreślić trzeba jednak bardzo wyraźnie, iż emocje którymi operuje film dalekie są od sztampowych i schematycznych rozwiązań. Pokazana na ekranie relacja matki i dziecka, mimo iż rozwijana w patologicznych warunkach, ma w sobie bardzo wiele wiarygodności i z pewnością trafia do wszystkich kobiet mających swoje dzieci. Twórcy filmu nie starają się wywierać na widzach presji, nie tworzą bohaterów budzących pożałowanie, nie dochodzi do prób wzbudzania litości.

Powiedzmy sobie pewne rzeczy wprost. Pokój nie byłby tak doskonałym filmem gdyby nie świetne aktorstwo Jacoba Tremblaya oraz Brie Larson. Jacob, mimo że widać po nim że ma trochę więcej lat niż pięć, stworzył fenomenalną kreację, jedną z najlepszych ról dziecięcych w ostatnich latach. Jestem pod ogromnym wrażeniem jego aktorstwa i dziwi mnie pominięcie go w nominacji do Oscarów. Skoro nagrody te (w teorii) przyznaje się za role, nie za całokształt twórczości, Jacob powinien być pierwszy na liście nominowanych. Mówię serio. Faworytką do zwycięstwa w pierwszoplanowej roli żeńskiej jest natomiast Brie Larson, fenomenalna w roli Ma. To jest nie do wiary jak doskonale spisała się ona w tym filmie. Nie umiem wymienić drugiej aktorki która w tak wiarygodny, a za razem oszczędny sposób byłaby w stanie pokazać tak szeroką paletę emocji. To jest naprawdę wspaniała rola, godna wszelkich nagród. Trudno było mi zrozumieć zachwyty nad Brie przed obejrzeniem tego filmu, ale już w trakcie trwania seansu nie miałam słowa do dodania do wszelkich pochlebnych opinii jakich się naczytałam. Coś wspaniałego. Generalnie podkreślić trzeba, że Pokój to film fenomenalny, radzący sobie zarówno na płaszczyźnie scenariuszowej, narracyjnej, wizualnej co i aktorskiej. W kategoriach artystycznych to bez wątpienia jeden z najlepszych filmów roku. Gdyby Oscary były trochę inne, Pokój bez wątpienia zawojowałby tę ceremonię. Naprawdę, wart jest wszelkich nagród.


Brooklyn

Brooklyn, najnowszy film Johna Crowleya ze scenariuszem Nicka Hornby’ego (Była sobie Dziewczyna, Był sobie Chłopiec)  to ekranizacja powieści irlandzkiego pisarza Colma Tóibína pod tym samym tytułem. Osadzony w latach 50. ubiegłego wieku film, opowiada historię młodej dziewczyny o imieniu Elis (czytaj: Ejlisz), która wzorem wielu swoich rodaków opuszcza rodzinną Irlandię, szukając lepszego życia za Oceanem. Dzięki pomocy ze strony siostry podejmuje ona pracę w sklepie na nowojorskim Brooklynie. Po jakimś czasie poznaje ona nieco ekscentrycznego i sympatycznego Włocha, który pomaga jej odnaleźć się w nowym miejscu. Zakochują się oni w sobie z wzajemnością. Sytuacja komplikuje się, gdy pod wpływem szeregu okoliczności Elis zmuszona jest wrócić do rodzinnej Irlandii.

 Muszę przyznać, że nie znając treści książki podchodziłam do owego filmu nieco sceptycznie, szczególnie mając w pamięci przeprowadzone nie tak dawno rozmowy na temat tego, jak bardzo słabym filmem była Imigrantka Jamesa Graya. Tym większa była moja radość gdy okazało się, że film Crowleya nie powtarza błędów produkcji z Marion Cotillard. Brooklyn to nie jest film o imigracji, a przynajmniej nie stawia tego tematu na pierwszym planie. Doświadczenie wyjazdu za Ocean stanowi bowiem pretekst do pokazania zmian – nie tylko w otoczeniu bohaterki, ale również w jej charakterze i sposobie życia. Przybywająca do Nowego Yorku Elis to nieśmiała, niepewna siebie i targana tęsknotą za najbliższymi dziewczyna. Wraz z rozwojem filmu widzowie mają okazję zobaczyć jej przemianę, otwarcie się na świat. Film ten bardzo pięknie przełamuje powszechnie eksplorowany obraz emigracji jako drogi przez mękę i wizji emigrantki jako męczenniczki, zastępując go historią dziewczyny, która faktycznie znalazła w Ameryce lepsze, oferujące dużo więcej życie. Co istotne, twórcom udało się pokazać ów proces w sposób naturalny i płynny, unikając wrażenia sztuczności i chęci rozprawienia się z mitem emigracji. Odgrywająca w filmie kluczową rolę historia miłosna poprowadzona jest w sposób wręcz baśniowy, bez dodatkowych dramatów ani konieczności poświęceń. Jedyne czego można się przyczepić to fakt, iż pojawiająca się na pewnym etapie postać drugiego mężczyzny dodaje fabule nieco zbyt dużo lukru. Zasadniczo ani jeden ani drugi zainteresowany Elis nie ma żadnych większych wad, a problem wyboru jednego z nich zdaje się być jednym z tych „z pierwszego świata”. W kontekście pomysłu twórców na cały film takie rozwiązanie nie stanowi większego problemu, gdyż Brooklyn to w pierwszej kolejności melodramat. Co więcej, jest to mądrze opowiedziany melodramat, urzekający klimatem i łatwo chwytający za serce. Trzeba podkreślić, że jest to również film piękny wizualnie. Wspaniale prezentuje się w nim Nowy York, nie bez przyczyny okrzyknięty przez amerykańskich krytyków drugim bohaterem pierwszoplanowym filmu. Brawa dla odgrywającego go kanadyjskiego Montrealu.

Brooklyn to historia skupiona na jednej bohaterce, jej emocjach i przemianie, będąc jednocześnie popisowym pokazem umiejętności aktorskich Saorise (czytaj: Sirszy) Ronan. Aktorka ta w sposób perfekcyjny wywiązuje się z postawionych przed nią zadań, tworząc kreację subtelną, nieprzesadzoną, a jednocześnie przepełnioną emocjami, urzekającą i prawdziwą. Naprawdę, dla samej Ronan warto jest Brooklyn zobaczyć. Jestem pod wielkim wrażeniem występu tej 21-letniej aktorki i bez dwóch zdań podpisuję się pod wszystkimi jej nominacjami do nagród. Saorise poradziła sobie w filmie fenomenalnie, ale, co należy zaznaczyć, pochwały należą się również dwóm męskim bohaterom – Emory’emu Cohenowi w roli Tony’ego oraz (po raz czwarty w oscarowym zestawieniu tegorocznych filmów) Domhnallowi Gleesonowi, czyli filmowemu Jimowi. Bez ich talentu ten film na pewno nie wyglądałby tak jak wygląda. Brooklyn to bardzo ciepła, pozytywna produkcja, mimo solidnej warstwy słodyczy przekazująca sporo mądrości o życiu i dojrzewaniu. Dodatkowo, wyznacza ona nowe standardy tego, jak powinno się podchodzić do gatunku melodramatów. Warto przyglądnąć się jej bliżej.


Creed: Narodziny Legendy

Rocky Balboa. Któż nie słyszał tego nazwiska. Któż na jego brzmienie nie ma w głowie melodii "Eye of the Tiger". Kultowa rola Sylvestra Stallone’a zapisała się w pamięci wszystkich miłośników kina rozrywkowego, ale niewielu myślało, że słynny bokser powróci jeszcze na ekrany. Czas Balboy skończył się, trudno było uwierzyć, że można jeszcze z tego bohatera wycisnąć coś nowego i świeżego. Creed, siódmy z kolei film sagi, jest jednak zupełnie inny niż sześć poprzednich. Nie skupia się on już tylko i wyłącznie na postaci Rocky’ego, zostawiając miejsce nowemu bohaterowi. Adonis Johnson, bo to jego historia stanowi główny wątek fabularny filmu, to syn Apolla Creeda, dawnego rywala i przyjaciela Balboy. Rocky jest w filmie jego nauczycielem i mentorem, trenującym go w drodze na sportowy szczyt. Przekazanie rękawicy odbywa się więc w sposób płynny, a jednocześnie bardzo naturalny.  

Creed: Narodziny Legendy to film podchodzący do tematu w sposób odmienny niż poprzednie produkcje o Rockym, niemniej w dalszym ciągu jest to dramat sportowy. Jest to gatunek specyficzny, który nie wszystkim przypada do gustu. Wielu nie potrafi wczuć się w emocje pokazywane na ekranie, i jeśli operują one jedynie na płaszczyźnie euforii lub smutku z powodu wygranej lub porażki, zasadniczo nie ma co się dziwić. Trzeba podkreślić jednak, że Creed, mimo iż rzecz jasna wpisuje się w typowe dla gatunku schematy, oferuje widzom zaskakująco więcej. Nie jest to tylko i wyłącznie historia o człowieku, który pokonuje swoje słabości i dzięki własnemu samozaparciu wspina się na szczyt. Film kładzie olbrzymi nacisk na relacje między postaciami. W znakomity i naprawdę poruszający sposób pokazuje, jak ważne jest w życiu wsparcie ze strony drugiego człowieka.

Nie ulega wątpliwości, że kręgosłupem na którym trzyma się cały film są świetnie napisane postaci i fenomenalna relacja ekranowa między dwoma głównymi bohaterami. Rocky i Adonis to postaci ciekawe, pełnokrwiste i dostosowane do realiów czasów. Szczególne brawa należą się tutaj Sylvestrowi Stallone’owi, który może nie jest aktorem wybitnym, może nie zasługuje na złote statuetki, ale na pewnym etapie kariery stworzył postać kultową. Tak jak mówię, można mieć wątpliwości co do niego jako artysty, ale za rolę w Creed należy mu się spory szacunek. Po dziesięciu latach był on w stanie powrócić i pokazać coś nowego i świeżego, pozostając jednocześnie tym samym Rockym którego świat pamięta i kocha. Występ Stallone’a w Creed to naprawdę solidny powrót, i w tym kontekście nie może dziwić nominacja do Oscara. Mówimy przecież o białej, konserwatywnej Akademii. Oni lubią takie rzeczy. Co więcej, gdyby kategoria najlepszej roli męskiej w drugim planie nie była aż tak mocna w tym roku, przewidywalny Oscar dla odtwórcy roli Balboy nie byłby znowu aż tak kontrowersyjny.

Oglądając Creed dokładnie widać, iż twórcy filmu mieli ambicję stworzenia produkcji niezależnej w stosunku do reszty serii, broniącej się czymś więcej niż tylko Rocky Balboa. Muszę przyznać że całkiem im się to udało, a przedstawiona historia ma potencjał na kontynuację jako zupełnie odrębny projekt, już bez Sylvestra Stallone’a w obsadzie. Ciekawie się to zapowiada i mam nadzieję że drzemiący w fabule potencjał nie zostanie zaprzepaszczony.



Uff, udało mi się dobrnąć do końca wybranej przeze mnie dwunastki filmów. Oczywiście mam świadomość, że nie są to wszystkie dobre produkcje nominowane w tym roku do Oscara. Bardzo żałuję że nie miałam sposobności obejrzeć Trumbo, bo to podobno świetny film z doskonałą rolą Bryana Crastona. Niestety, ma on na tyle słabą dystrybucję, że zarówno w Polsce jak i w Hiszpanii nie da się obejrzeć go w kinach.
Powiem też wprost, zupełnie nie orientuję się w zakresie tegorocznych najlepszych filmów nieanglojęzycznych. Z dokumentów widziałam tylko Amy. Leżę też w zakresie animacji. Jedyne co (mam nadzieję) mnie usprawiedliwia to fakt, że nie da się obejrzeć wszystkiego. Przy takiej ilości propozycji do oglądania trzeba było dokonać jakiegoś wyboru, tym bardziej że naprawdę nie ma fizycznej możliwości legalnie dotrzeć do wszystkiego przed 28 lutego. Nie mówiąc już o tym, że nie do końca da się mieć na to wszystko czas. ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz