o mnie

piątek, 15 stycznia 2016

Za co lubię 2015, czyli filmy które zrobiły mi rok



Pozostając w tematyce podsumowań, po serialach przyszedł czas na filmy. Muszę podkreślić, że rok 2015 uważam za wyjątkowo udany pod względem filmowym, prawdopodobnie najbardziej udany od wielu lat. Z tego też powodu stworzenie listy dziesięciu filmów które w sposób najpoważniejszy umiliły mi tych 365 dni było dla mnie wyjątkowo przyjemne. Oczywiście, zadanie to nie było łatwe.
Tradycyjnie więc na początek mam kilka uwag natury ogólnej.


Poniższa lista jest czymś skrajnie subiektywnym, podejrzewam że jeszcze bardziej subiektywnym niż w przypadku seriali. Jest tak zasadniczo dlatego, że dużo częściej zdarza mi się pałać sympatią do tzw. złych filmów niż do złych seriali. Nie oznacza to oczywiście, że przedstawiam Wam tutaj listę złych filmów które uważam za fajne i dlatego trzeba je oglądać. Po prostu mam świadomość tego, że część z nich spotkała się z odmiennymi od mojej recenzjami. Zestawienie jest więc subiektywne, ale każdą z pozycji staram się uzasadnić w kategoriach obiektywnych.

Podobnie jak w przypadku seriali, nie ma sensu kierować się kolejnością na liście. Wybranie dziesięciu ulubionych filmów 2015 roku samo w sobie jest trudne, a jakbym miała jeszcze je szeregować i umieszczać na podium, myślałabym nad tym kolejny rok.
Nie jestem studentką filmoznawstwa, nie znam niszowych tytułów i nie mam problemu ze stwierdzeniem, że oglądam kino popularno-rozrywkowe. Jeśli coś nie było wyświetlane w multipleksie, szansa że to widziałam jest niewielka. Nie stawiam się więc w pozycji eksperta i proponuję tytuły które na pewno obiły się Wam o uszy.
Nie zdecydowałam się pisać osobnej części wpisu o najgorszych filmach, gdyż porażki roku w kinie popularnym wymieniać można jednym tchem – Fantastyczna Czwórka, Avengersi 2, Jupiter: Intronizacja, rzeczy z Adamem Sandlerem…
Spoilerów ponownie nie ma, chyba że ktoś traktuje opisy rodem jak od dystrybutora za spoiler.
Oscar Isaac jest tylko w dwóch filmach na dziesięć, ale jeden z nich to Gwiezdne Wojny.
Dobór zdjęć nie jest przypadkowy. 


FILMY, KTÓRE ZROBIŁY MI ROK:


Star Wars: The Force Awakens

O nowych Gwiezdnych Wojnach i o tym, dlaczego uważam je za najlepsze co przytrafiło mi się pod koniec 2015 roku pisałam w pierwszym poście na blogu. Tutaj wymieniam więc jedynie dla porządku. Muszę jednak podkreślić, że niezależnie od mojej niezdrowej obsesji na punkcie tego filmu, Przebudzenie Mocy naprawdę zasługuje na znalezienie się na liście hitów poprzedniego roku. Ludzie z Disneya obliczyli, że rekordowe wyniki finansowe filmu wynikają w dużym (być może decydującym) stopniu z tego, że fani wracali do kin po dwa, trzy, cztery, pięć razy. To chyba o czymś świadczy.

Ex Machina

Jeden z najlepszych filmów 2015 roku, a przeszedł praktycznie bez echa. Pewnie trochę z tego powodu jest ostentacyjnie pomijany przez krytyków i przyznających nagrody. Debiut reżyserki Alexa Garlanda to opowieść o sztucznej inteligencji i tym, co niesie ona za sobą. Caleb, zdolny informatyk, wygrywa konkurs w którym nagrodą jest możliwość spędzenia tygodnia w luksusowej posiadłości swojego szefa Nathana. Szybko okazuje się, że pracuje on nad sztuczną inteligencją, a owocem jego wysiłków jest humanoidalny robot o imieniu Ava. Zadaniem Caleba jest przeprowadzenie na Avie testu Turinga, sprawdzając czy przechodzi ona próbę człowieczeństwa. Bardzo szybko okazuje się jednak, że w całym projekcie chodzi o coś znacznie głębszego.
Scenariusz Ex Machiny, mimo że w gruncie rzeczy prosty, daje niesamowicie dużo do myślenia. Moim zdaniem wynika to z samej natury dyskusji o sztucznej inteligencji – nie wiemy tak naprawdę czy jest to kwestia przyszłości czy teraźniejszości. Naturalnym jest więc, że odczuwamy niepokój. Dodatkowo, sama estetyka filmu doskonale pokazuje istniejące obecnie lęki związane z technologią. Klaustrofobiczne, ascetyczne wnętrza umiejętne połączone zostały z pięknymi plenerami. Element ludzki połączony został z technologiami komputerowymi w sposób tak perfekcyjny, że aż przerażający. Swoje robi również muzyka.
Film jest w swojej naturze bardzo kameralny – zasadniczo wszystko rozgrywa się pomiędzy trzema aktorami -  Domhnallem Gleesonem (Caleb), Oscareem Isaacem (Nathan) i Alicią Vikander (Ava). Wszyscy wypadają świetnie. Brak nominacji do Oscara (za tę rolę) dla Alicii uważam za skandaliczny. To samo mogę powiedzieć o Oscarze, ale nie będę się tym podniecać, bo on miał w tym roku tyle doskonałych ról, że nie wiem która jest najlepsza. Wiem za to na pewno, że w Ex Machinie gra on postać totalnie inną niż wszyscy jego pozostali bohaterowie, pokazując światu jak wszechstronnym i świetnym jest on aktorem.
Z czystym sumieniem polecam Ex Machinę absolutnie wszystkim, którzy czują potrzebę obejrzenia dobrego, dającego do myślenia filmu. Filmu pięknego wizualnie i doskonale nakręconego. Filmu ze świetnym aktorstwem. Filmu, który powinien dostać worek nagród a nie dostanie pewnie żadnej…

Mad Max: Na Drodze Gniewu
Chyba największa pozytywna niespodzianka 2015 roku. Reboot klasycznej serii (chociaż sam reżyser odmawia nazywania filmu w ten sposób) zebrał fantastyczne recenzje, osiągnął kasowy sukces i określany jest mianem jednego z najlepszych filmów roku.
Fabuła Mad Maxa jest dobrze znana, w prostych słowach streścić ją można w zdaniu „bohaterowie uciekają przez postapokaliptyczną pustynię”. Tylko tyle. I AŻ TYLE. Kto nie widział żadnego filmu z serii zapewne nie ma wyobrażenia, jak wspaniale emocjonująca może być taka historia. A Na Drodze Gniewu to nie są po prostu emocje. To jest wciśnięcie w fotel i jazda bez trzymanki. Produkcja czerpie z klasyków najlepsze co miały do zaoferowania, wzbogacając je o ponadprzeciętną warstwę wizualną, dobrze napisane i ciekawe postacie i doskonałe aktorstwo. Wielką zaletą nowego Mad Maxa w stosunku do klasyków jest fakt, że film ten nie skupia się jedynie na tytułowym Maxie. Owszem, jest on postacią kluczową dla przebiegu fabuły, odgrywa niebagatelną rolę i nie jest jedynie biernym obserwatorem rzuconym w wir wydarzeń. Z drugiej jednak strony praktycznie wszyscy widzowie zgodnie twierdzą, że film ten nie byłby tak dobry gdyby nie genialna Charlize Theron. Odgrywana przez nią Imperator Furiosa jest zdaniem wielu najlepszą żeńską bohaterką filmową roku, rywalizującą o ten tytuł jedynie z Rey z Przebudzenia Mocy. Generalnie, film ten określony został jako produkcja o charakterze niezwykle feministycznym, co wynika z czegoś więcej niż tylko z faktu, że bohaterkami uciekającymi z Maxem są same kobiety.
Mad Max jest filmem świetnym, wybijającym się ponad swój gatunek. Jednocześnie stanowi on swego rodzaju sprawdzian dla środowiska filmowego, szczególnie w kontekście zbliżających się Oscarów. Mad Max otrzymał aż dziesięć nominacji, ale obawiam się że dla wielu przyznanie statuetki najlepszego filmu roku dla historii „kobiet i faceta uciekających przez pustynię” w dalszym ciągu może być zbyt kontrowersyjne. Zawsze lepiej uciekać przed niedźwiedziem jak Leo Di Caprio... 

Amy

Historia życia i śmierci Amy Winehouse uznawana jest za najlepszy film dokumentalny roku i murowanego kandydata do Oscara. Nie będę ukrywać, nie jestem zagorzałą fanką ani gatunku, ani samej piosenkarki. Film obejrzałam sporo po premierze, gdyż miałam akurat chwilę wolnego czasu. Od ekranu odeszłam pod większym niż to sobie wyobrażałam wrażeniem.
Dlaczego Amy to taki dobry film? Ano dlatego, że nie przedstawia on jednoznacznej historii. Wbrew obawom wielu, nie jest to typowy tribute dla fanów piosenkarki, jego celem nie jest też pokazanie figi hejterom, którzy swego czasu nie powstrzymywali się od krytykowania Amy za coraz gorsze wybory, ćpanie, alkohol i brak troski o własne zdrowie i karierę. Amy to historia normalnej dziewczyny, która znalazła się w odmiennych od większości okolicznościach i nie potrafiła sobie poradzić ze społecznymi skutkami swojego talentu. Oglądając film zastanawiamy się – jak to się stało? Gdzie był Gondor gdy Amy najbardziej potrzebowała pomocy? Nie mieści nam się w głowie że osoba o której zdjęcie biły się dziesiątki paparazzi koczujących pod domem, była jednocześnie tak samotna. Naprawdę, pod tym względem historia ta daje do myślenia absolutnie każdemu, niezależnie od preferencji muzycznych.
Wielkim plusem i siłą Amy jest również uniknięcie tego, co najbardziej denerwuje każdego oglądającego filmy dokumentalne – tzw. narratora lub gadającej głowy. Tego typu rozwiązania zawsze doprowadzały mnie do ekstremalnego szału i z tego powodu zasadniczo nie oglądam dokumentów. Z Amy jest inaczej – film ten stworzony jest wyłącznie na bazie autentycznej dokumentacji cyfrowej – filmików, klipów, zapisów rozmów, zdjęć zrobionych oficjalnie bądź z ukrycia. Na tym poziomie widać nie tylko to, jak doskonale nakręcony jest to dokument, ale też to, w jakich czasach przyszło nam żyć.
Raz jeszcze podkreślę, Amy to film wartościowy i mądry, jeden z najlepszych dokumentów jakie widziałam w życiu. Bardzo mocno mnie on poruszył, z tego powodu nie waham się przed wymienianiem go jednym tchem na liście najlepszych filmów roku. Polecam każdemu.

Czerwony Pająk
Jedyny, acz solidny reprezentant krajowego podwórka. Jest to film z którym miałam straszny problem – wyszłam z kina z bardzo mieszanymi uczuciami (głównie negatywnymi), ale jednocześnie nie mogłam przestać o nim myśleć. Taki obrót spraw pozwala mi uznać, że mamy do czynienia z niczym innym jak po prostu z dobrym filmem.
Czerwony Pająk, debiut reżyserski Marcina Koszałki, to  inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia seryjnego mordercy grasującego w Krakowie w latach 60. Punktem wyjścia dla twórcy była bowiem postać Karola Kota – nastolatka określanego jako „wampir z Krakowa”, na którym w 1968 roku wykonano karę śmierci. Zabójstwa które popełnił, jak również psychoza strachu panująca w mieście w tym czasie, bardzo mocno zakorzeniły się w lokalnej historii i chyba każdy mieszkaniec Krakowa miał okazję gdzieś coś o Karolu Kocie słyszeć. Sama kilkakrotnie rozmawiałam na ten temat z moim pamiętającym te wydarzenia tatą. Mówię to wyłącznie aby zwrócić uwagę, że przystępując do oglądania filmu dobrze znałam wydarzenia związane ze sprawą Kota, spodziewając się mniej bądź bardziej wiernej ekranizacji. Koszałka poszedł jednak w stronę której totalnie się nie spodziewałam. Czerwony Pająk nie jest prostym przedstawieniem historii zapisanej w milicyjnych kartotekach. Film ten w sposób perfekcyjny pokazuje jak mało wiemy o zabójstwach których dokonywał Kot. Dość wspomnieć, że gdyby nie fakt, że przyznał się do zarzucanych czynów, prawdopodobnie nikt nie byłby w stanie udowodnić mu zbrodni. W tym momencie rodzi się jednak cała masa pytań: Dlaczego zabijał? Co skłoniło go do przyznania się? Jakie były jego prawdziwe motywacje? Koszałka nie boi się stawiać takich pytań, udzielając na nie niejednoznacznych, niepokojących odpowiedzi. Dodatkowo, poza warstwą fabularną, efekt ten pogłębia strona wizualna filmu. Oglądając Czerwonego Pająka miałam wrażenie że Kraków, miasto w którym żyję od urodzenia i które zawsze wydawało mi się przyjazne, w latach 60. był najbardziej ponurym, depresyjnym i przerażającym miejscem na ziemi. Zrobiło mi się autentycznie żal ludzi, którzy przeżywali w tych czasach swoją młodość. W takiej estetyce idealnie odnajdują się aktorzy, szczególnie zaś odgrywający główne role Filip Pławiak i Adam Woronowicz.
Czerwony Pająk nie jest próbą dostosowania amerykańskich wyznaczników gatunku do polskich realiów. To fascynująca w gruncie rzeczy opowieść o naturze zła, zostawiająca cały szereg otwartych pytań, na które po oglądnięciu odpowiedzieć musimy sobie sami. Koszałce udało się stworzyć kino mądre, surowe a jednak wzbudzające emocje, obok którego nie da się przejść obojętne. Ten film nie będzie się Wam podobać, ale nie będziecie mogli przestać o nim myśleć. Gwarantuję.


Kryptonim U.N.C.L.E.
Hehe, pewnie spodziewaliście się na liście nowego Bonda. No bo wiadomo, Daniel Craig, Ben Whishaw, te sprawy. Spectre podobało mi się, ale nie aż tak jak myślałam. Na pewno nie był to jeden z najlepszych filmów jakie widziałam w 2015, nie był to też najlepszy film szpiegowski. Tytuł tego drugiego niezaprzeczalnie i bezapelacyjnie przypada Kryptonimowi U.N.C.L.E.
Najnowszy film Guya Ritchiego rozgrywa się w okresie zimnej wojny i opowiada historię agentów wywiadu amerykańskiego i sowieckiego, współpracujących w celu zapobieżenia zbudowaniu bomby atomowej przez kryjących się w podziemiu Nazistów. Fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa, ale od kiedy w filmach szpiegowskich jakkolwiek to przeszkadza. Film ogląda się świetnie, nie ma przestojów, humor nie jest na tyle suchy aby trzeba było popijać co drugą scenę. Dodatkowo, wizualnie to nie jest nawet 11/10. To jest 1111/10. Nie rozumiem gdzie podziała się nominacja do Oscara za kostiumy.
Tym, co absolutnie zasługuje na podkreślenie w kontekście Kryptonimu U.N.C.L.E. jest  główna rola Henry’ego Cavilla. Obsadzając go w roli przewrotnego agenta Napoleona Solo (czy istnieje w tym świecie lepsze połączenie imion i nazwisk..?) twórcy filmu ostatecznie pokazali, jak wielką krzywdę sobie i światu zrobił Cavill w momencie gdy przyjmował rolę Super Mana. Oglądając go w filmie szpiegowskim momentalnie zniknęła mi z oczu syfiasta wizja rodem z „Człowieka ze Stali”, a zaczęłam widzieć aktora, który urodził się aby być Bondem. To jest niesamowite i mam szczerą nadzieję, że Hollywood wyciągnął z tego faktu pewne wnioski.
Swoją drogą, grający drugą główną rolę męską Armie Hammer jest absolutnie cudowny i uroczy. Gra dokładnie tak, jak Amerykanie wyobrażają sobie agentów KGB. Plus też dla Alicii Vikander, która w moim zestawieniu wygranych roku 2015 zajmuje w kategorii aktorek zaszczytne pierwsze miejsce.
Reasumując, jeśli szukacie fajnej komedii do oglądnięcia w zimowe dni, nie ma lepszej rozrywki niż Kryptonim U.N.C.L.E. Jeśli jesteście zawiedzeni nowym Bondem, tym bardziej Wam się spodoba. Tak czy tak, serdecznie polecam.

Jurassic World

Miałam ochotę się tutaj bronić mówiąc że jestem totalnie nieobiektywna, gdyż kocham dinozaury a dla samego faktu ich obecności jestem w stanie oglądać z radością Barbarzyńską Nimfomankę w Piekle Dinozaurów. W gruncie rzeczy jednak chyba nie ma takiej potrzeby. Jurassic World to naprawdę godny film, stanowiący zdecydowanie lepszy sequel Parku Jurajskiego niż nakręcone na przełomie lat 90. i 2000 części druga i trzecia. Powiedzmy sobie jednak wprost. Mówimy o kinie rozrywkowym, a więc czymś, co w zasadzie ma być prostą, niewymagającą specjalnego wysiłku intelektualnego atrakcją dla mas. Jurassic World to właśnie taki film. Na  poziomie artystycznym nie umywa się on do produkcji takich jak Gwiezdne Wojny czy Mad Max, ale mimo wszystko zdecydowałam się go tutaj wymienić. Dlaczego? Po pierwsze, bo podobał mi się, no ale to oczywiste. Po drugie, w momencie gdy wszedł do kin, przetoczyła się jakaś niesamowita fala hejtu i oskarżeń o seksistowski charakter filmu, której zupełnie nie rozumiem. Ludzie nie mogli przejść do porządku dziennego nad faktem, że główna bohaterka biega po dżungli w szpilkach, jest nieprzystosowana do normalnego życia bo zarządza ogromnym parkiem rozrywki, oraz daje się uratować Chrisowi Prattowi grającemu główną rolę męską. Borze gęsty. Straszna sprawa. Tak źle nie było jeszcze nigdy, tyle schematów, tyle klisz, tak mało samodzielnego myślenia.
Powiem tak. Postawa feministyczna, a więc oparta o równe traktowanie kobiet i mężczyzn, jest dla mnie czymś tak oczywistym i potrzebnym w świecie, że aż nie ma o czym dyskutować. Jestem jednak głęboko przekonana, że brak poważania tego problemu nie wynika z faktu promowania przeciwnych rozwiązań przez kino rozrywkowe, a już na pewno nie można znaleźć prostego przełożenia. 95% widzów idących do kina na blockbustery oczekuje elementarnej rozrywki, nie promowania postaw. Osoby, które oburzają się seksistowskim wymiarem Jurassic World prawdopodobnie w ogóle nie mają świadomości, że oglądając taki film można się po prostu dobrze bawić, poemocjonować dinozaurami, wyjść z sali i żyć własnym życiem. Jeśli polecam Wam ten film, robię to dlatego, że uważam go za fajną rozrywkę. Nie mam powodów przypuszczać, że po oglądnięciu go przemienicie się w osoby mówiące rzeczy typu „feminizm to zło” bądź „kobiety do garów nie do pracy”. Ten film nie zrobi z Was innych ludzi, ale pozwoli spędzić przyjemne dwie godziny w towarzystwie dinozaurów i Chrisa Pratta. IMO jest to całkiem przyzwoita rekomendacja.

Makbet

Bez dwóch zdań wizualnie najpiękniejszy film roku. Wierna adaptacja dramatu Szekspira powala zdjęciami, niesamowitymi plenerami i kostiumami, dając drugi po Outlanderze argument za tym, że należy uciekać do Szkocji. Makbet jest jednocześnie filmem trudnym. Po pierwsze dlatego, że twórcy zdecydowali się na zachowanie oryginalnego tekstu jednego z najbardziej wymagających dramatów Szekspira, co stanowi wyzwanie dla widzów oczekujących prostej rozrywki. Po drugie (co wynika w sumie z pierwszego), film ten operuje w wielu momentach bardzo teatralnymi rozwiązaniami. Wielokrotnie jesteśmy świadkami scen w których bohaterowie stosują monologi, sprawiają wrażenie znajdujących się gdzieś „obok” samych siebie. Wielu osobom trudno ogląda się takie kino, łatwo też uznać je za typową nudę.
To, co robi Makbeta w równym stopniu co strona wizualna jest jednak aktorstwo. I o dziwo nie mówię tutaj o grającym główną rolę Michaelu Fassbenderze, mimo że stworzył on w moim przekonaniu solidną i urzekającą w swoim wycofaniu kreację. Mówię tutaj o Marion Cotillard. Aktorce której nie lubię, nie oglądam z nią filmów i na wieść o castingu której do roli Lady Makbet miałam ochotę załamywać ręce. Powiedzmy sobie jednak wprost. To dla niej warto zobaczyć Makbeta. Niesamowite jest jak doskonale podeszła ona do roli, jak cudownie odegrała swoje sceny i jak fascynującą kreację stworzyła. Scena w kaplicy w której wypowiedziane zostało jedno z najbardziej znanych fraz z Szekspira, Out, damned spot! Out, I say! jest najlepszym wykonaniem tego monologu jaki widziałam w życiu. Brak nominacji do Oscara zarówno dla niej jak i generalnie dla filmu jest w kategoriach artystycznych prawdziwym skandalem. Co prawda w kontekście tego, jak działa Akademia nikt zszokowany nie jest, ale w dalszym ciągu podkreślić należy, że jest to skandal.

Legend

Legend to opowieść o Ronaldzie i Reggim Krayach – bliźniakach, którzy w latach 60. opanowali świat przestępczy w Londynie, stając się bohaterami pobudzającymi wyobraźnię na masową skalę. Jeden z nich – przystojny, bezwzględny, ale i opanowany, był idealnym przeciwieństwem drugiego – odstręczającego, impulsywnego schizofrenika. Mimo to bracia dopełniali się, stanowiąc swego rodzaju dwie strony jednej monety.
Ten pięknie nakręcony film, opowiadający historię która niewątpliwie przemówić może do wielu, znalazł się na niniejszej liście z jednej podstawowej przyczyny. Jest nią Tom Hardy, grający zarówno Ronalda jak i Reggiego. Mówimy o braciach, którzy różnili się od siebie nie tylko charakterologicznie, ale również wizualnie. Czasami trudno wręcz uwierzyć że mamy do czynienia z tym samym aktorem. Legend to na poziomie aktorskim koncert solowy, będący dowodem wielkiego kunsztu i niesamowitych predyspozycji aktora. Od dłuższego czasu z zaciekawieniem przyglądam się karierze aktorskiej Toma Hardy’ego, jego świetnym decyzjom doboru ról, oraz temu jak wiele pokazuje on w każdej produkcji w której występuje. To jeden z najzdolniejszych i najbardziej obiecujących aktorów młodego pokolenia, umacniający swoją pozycję w tym gronie z każdą kolejną rolą. Naprawdę, to ze względu na  Hardy’ego należy Legend zobaczyć.

Kochanek Lady Chatterley

Tutaj trochę oszukuję, bo najnowszy Kochanek Lady Chatterley to nie produkcja kinowa, a film telewizyjny wyprodukowany przez nikogo innego jak tylko mojego fandomowego zbiorowego męża, BBC. Mimo to nie mogłam się oprzeć, bo to jedna z najprzyjemniejszych i najpiękniejszych rzeczy jakie widziałam w poprzednim roku.
Myśląc o Kochanku Lady Chatterley, każdy z nas ma przed oczami epicki mini-serial z Seanem Beanem z 1993 roku. Mając ten wyznacznik, ludzie z BBC tym razem zdecydowali się zinterpretować klasykę w zupełnie inny sposób. Film z 2015 roku nie skupia się na eksponowanych na kartach powieści i we wcześniejszych ekranizacjach kwestiach seksualności, traktując romans między bohaterami jako pretekst do ukazania problematyki społecznej. Tego typu interpretacja nie spodobała się wielu krytykom, zarzucając filmowi zachowawczość i niezrozumiałą z punktu widzenia europejskiego kina pruderię. Trudno jest mi się z tymi zarzutami zgodzić, i nie wynika to wcale z faktu, że od BBC jestem w stanie przyjąć wszystko. Uważam, że taka a nie inna ścieżka interpretacyjna jest świadomym zamysłem twórców, mającym swoje uzasadnienie w dużo głębszych rozważaniach niż to, czy wypada pokazać pośladki w telewizji publicznej. Nie uważam żeby pójście w tę stronę było jakąś profanacją klasyki czy podpinaniem własnej fabuły pod znane i lubiane tytuły. Społeczeństwo brytyjskie jest wciąż najbardziej zhierarchizowanym społeczeństwem Europy, nie ma się co dziwić że twórcy filmowi decydują się na uwypuklanie pewnych zjawisk. Tym bardziej, że 90% świata myśli że życie angielskiej arystokracji wygląda mniej więcej tak, jak w Downtown Abbey…  
Najnowszy Kochanek Lady Chatterley to film powalający jak chodzi o stronę wizualną, i to na każdej możliwej płaszczyźnie. Mamy piękne zdjęcia, piękne plenery, piękne wnętrza, piękne kostiumy oraz pięknych aktorów. To jest ten moment, w którym zaczynam rozumieć jak to możliwe że kobietom podoba się Richard Madden. Mówię to, bo po Grze o Tron jakoś ciężko było mi to pojąć.. No ale abstrahując od wyglądu, aktorsko sprawdza się on również bardzo dobrze, podobnie jak grająca główną rolę żeńską Holiday Grainger, być może znana Wam z roli Lukrecji Borgii w The Borgias.  Biorąc jednak pod uwagę społeczny wymiar filmu, na dużo istotniejszy niż w wersji książkowej plan wysuwa się zdradzany mąż, Sir Clifford Chatterley. W tej roli absolutnie genialny jest James Norton, jeden z tych brytyjskich aktorów, którzy mimo swojego ogromnego talentu i predyspozycji do wejścia w światowy obieg, cały czas trzyma się głównie brytyjskich produkcji. Nie muszę dodawać, że widziałam całą jego filmografię i jest doskonały naprawdę we wszystkim w czym zagrał.
Reasumując, nowy nowego Kochanka Lady Chatterely polecam głównie amatorom kostiumowców oraz osobom ceniącym sobie specyfikę brytyjskiej telewizji. Zdecydowanie warto poświęcić 1,5 godziny na produkcję tak przyjemną i miłą dla oka.


To tyle na dziś ode mnie, mam nadzieję że jeszcze w tym miesiącu uda mi się coś zrecenzować. Zaczął się też sezon Oscarowy (w sensie nagród tym razem), więc jest co nadrabiać. Wychodzi na to, że nie widziałam sześciu z ośmiu filmów nominowanych za najlepszy film……

P.S. Dziękuję za ciepłe przyjęcie poprzedniego wpisu na temat seriali. Liczba osób, które różnymi kanałami przekazały mi informację o rozpoczęciu oglądania Show me a Hero jest tak duża, że czuję się jakbym to ja dostała Złotego Globa, nie Oscar. xD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz