![]() |
Wczoraj, oglądając po raz kolejny Bękarty Wojny, przyszedł mi do głowy
pomysł na wpis. Dzisiaj więc trochę o moich ulubionych bohaterach z drugiego,
trzeciego, piątego planu. Zastanawiałam się, czy tworzenie tego typu listy w
ogóle ma sens, ale po głębszym zbadaniu sprawy zauważyłam rzecz ciekawą. A
mianowicie, zaskakująco wiele takich postaci pojawia się w produkcjach za
którymi nie przepadam, nudzą mnie, oglądam z przyzwyczajenia. To dość
niebywałe, że postać migająca na ekranie przez kilkanaście procent czasu ekranowego
potrafi tak mocno przekonywać do oglądania całości (tudzież stwierdzenia, że
dana produkcja wcale nie jest aż taka zła).
Wybrałam przykłady zarówno z filmów, co i z seriali. W zestawieniu
pojawiają się zarówno postacie epizodyczne, jak też i sukcesywnie pokazywane na
ekranie, odgrywające jednak rolę drugoplanową w stosunku do głównych bohaterów.
Jak widać przeważają mężczyźni. Nie oznacza to oczywiście, że z zasady nie
lubię postaci kobiecych (pisałam nawet o tym wpis w tematyce filmów) niemniej w
moim przekonaniu (co niestety jest dość smutną konkluzją) dużo trudniej jest
stworzyć dobrą, zapadającą w pamięć epizodyczną rolę żeńską, niż analogiczną
rolę męską. Oczywiście można tu polemizować, bo każdy szuka w bohaterach czegoś
innego. Z mojego punktu widzenia jest jednak jak jest.
Top 10 postaci epizodycznych i drugoplanowych
Archie Hicox
Bękarty Wojny
![]() |
Stąd wziął się pomysł na wpis. Pamiętam jak we wrześniu 2009 miałam
akurat dzień wolny, i nie bardzo wiedziałam co zrobić z czasem. Udałam się więc
do kina Ars, do nieistniejącej już sali „Sztuka”, gdzie wyświetlali Bękarty
Wojny. Był to zasadniczo seans prywatny, gdyż poza mną nie było nikogo. I całe
szczęście, bo dźwięki jakie wydawałam oglądając moją ulubioną do tej pory
produkcję Tarantino nie były ludzkie. Wiadomo – Hans Landa, Brad Pitt,
buongiorno, rozmowa po włosku, Cat people Davida Bowie. Cały film to piękno i
dobro, chociaż (i tutaj dochodzimy do sedna sprawy) jedna scena, a szczególnie
jedna postać, szczególnie zapadła mi w pamięć. Wszyscy pamiętamy agenta
Archiego Hicoxa, który trafiając do knajpy pełnej nazistów nieszczęśliwie
zamawia whiskey pokazując na palcach trójkę na brytyjski a nie kontynentalny
sposób. Cała sytuacja kończy się, jak to zwykle u Tarantino - krwawo i mało
przyjemnie. Cała obecność Archiego w filmie ogranicza się do kilkunastu, może
dwudziestu-kilku minut, niemniej pamiętam do dziś całą moją metodologię działań
- wyszłam z kina, skierowałam się do domu, weszłam w Internety, poszukałam
spisu obsady. Nastąpił ten moment. We wrześniu 2009 po raz pierwszy wpisałam do
Google hasło „Michael Fassbender”. Jak się później okazało, zrobiłam to jeszcze
zanim stało się to modne, bo całkiem sporo z którymi rozmawiałam nie kojarzy
Fassbendera z tej roli. No cóż. Dla mnie zawsze pozostanie on w pierwszej kolejności aktorem, którego poznałam dzięki mojemu ulubionemu filmowi Tarantino. To
zobowiązuje.
O Agentach T.A.R.C.Z.Y., pierwszym serialu Marvel Cinematic Universe, można
mieć różnorakie zdanie. Produkcja ma swoje plusy i minusy, rozkręca się z
czasem i miewa dłużyzny. Jedno jest jednak pewne – to jeden z tych seriali,
które w sposób bardzo wyraźny (jak na swoje warunki) promuje równość między
kobietami i mężczyznami na płaszczyźnie kwalifikacji i umiejętności. Przejawia
się to zarówno na polu umiejętności walki i sprawności fizycznej, jak również
wiedzy i wykształcenia. Produkcja serwuje nam całą gamę bohaterek i bohaterów,
jednymi z których są wchodzący w skład grupy agenta Phila Coulsona młodzi
naukowcy – inżynier Leo Fitz i biochemiczka Jemma Simmons. Tworzą oni zgrany i
zżyty ze sobą duet. Mimo istniejącej, szczególnie na początku serialu,
tendencji do pokazywania Fitza i Simmons jako typowego „dwuosobowego bohatera”,
nie ma problemu z dostrzeżeniem różnic między nimi, a relacja między bohaterami
wcale nie jest taka prosta. Jemmę Simmons polubiłam już w pierwszych odcinkach,
z utęsknieniem czekając na wszelkie jej sceny. Jej rolę w serialu z pewnością
określić można jako drugoplanową, mimo iż z biegiem sezonów pojawia się coraz częściej,
w trzecim sezonie ma nawet własny odcinek. Moja sympatia do tej bohaterki
wynika chyba z tego, że tak naprawdę ucieleśnia ona idealną (przynajmniej
według mnie) wizję tego, jaki powinien być naukowiec. Jemma jest zafascynowana
swoją pracą, lubi ją wykonywać, osiąga sukcesy i na wielu naukowych płaszczyznach
jest najlepsza. Daleko jej jednak do bycia typowym science-nerdem, który nie
widzi świata poza pracą, nie wychodzi z laboratorium/sali wykładowej i nie wie
jak wygląda normalne życie. Sama chciałabym być w ten sposób postrzegana, mam
nadzieję że chociaż trochę mi to wychodzi. :’)
Moja sympatia do Alfiego Salomonsa, przywódcy żydowskiego gangu
rezydującego w londyńskim Camden Town, nie wzięła się z przypadku. Zasadniczo nie
jest specjalnie trudno dociec, że związana jest ona z człowiekiem, który tę
rolę odgrywa. Nie od dziś wiadomo, że Tom Hardy jest po prostu fenomenalnym,
wszechstronnym aktorem, który w ciągu jednego roku potrafi zagrać pięć doskonałych
ról, z których każda różni się o 180 stopni.
Wielu mówi, że drugi sezon Peaky Blinders jest lepszy, bo ciekawsza
fabuła, wyjście poza Birmingram, mniej odcinków z Grace etc. Nie są to
oczywiście opinie całkowicie oderwane od rzeczywistości, bo drugi sezon
istotnie przewyższa poziomem pierwszy. Prawda jest jednak taka, że samo
wspomnienie roli Hardy’ego w drugim sezonie wystarczy, żeby otworzyć oczy
niedowiarkom i przy okazji zaorać wszelką dyskusję. Tu nie chodzi o Shelbych –
pal sześć Cilliana Murphy’ego i wszystkich męskich członków Peaky Blinders.
Sceny z Alfiem Salomonsem, mimo że jest ich w serialu pięć na krzyż, robią robotę
do tego stopnia, że naprawdę, z całym szacunkiem do doskonałych i zdolnych
aktorów występujących w owej produkcji, nie ma jak porównywać ich z czymkolwiek
innym. Salomons jest podręcznikowym przykładem bohatera, którego ostatnimi
czasy w popkulturze jest coraz mniej – wyjątkowo brutalnego, gwałtownego i
nieprzewidywalnego, nie będącego jednocześnie szeroko rozumianym psychopatą.
Mówimy tu o człowieku głęboko inteligentnym, sprawnym negocjatorze i doskonałym
mówcy, który bez podniesienia ręki potrafi skłonić ludzi do robienia rzeczy,
których jeszcze kilka minut wcześniej nawet nie braliby pod uwagę. To jest
genialnie napisana postać, ale serio – nie dałoby się tego zrobić bez Toma
Hardy’ego. Jaram się że wraca w trzecim sezonie.
Nie oszukujmy się – True Blood to w generalnym rozrachunku nie jest
dobry serial. O ile jeszcze pierwsze dwa, w porywach trzy sezony były spoko, w
miarę rozwoju akcji, wraz z pojawieniem się wóżko-wampirów i wampirzego wirusa
HIV, zaczęła się robić taka żenada, że nawet oglądanie tego dla beki stało się
wyzwaniem. Oczywiście przyznaję się bez bicia, że śledziłam ten serial na bieżąco
i wymęczyłam całość historii do końca. Trochę z przyzwyczajenia, trochę z tego
samego powodu dla którego teraz oglądam Grę o Tron – żeby mieć co hejtować. Abstrahując
jednak od samego bezsensu oglądania, patrząc na True Blood z perspektywy czasu
(od zakończenia serialu minęły już dwa lata), dochodzę do pewnych konkretnych wniosków.
A mianowicie, pod tą całą falą syfu, w produkcji tej do samego końca ostała się
bohaterka, którą ciepło wspominam i do tej pory lokuję ją w swoich top-kobiecych
postaciach serialowych. O dziwo, kiedy myślę o pozytywnych skojarzeniach w
kontekście True Blood, postać Pam Swynford de Beaufort przychodzi mi na myśl nawet
wcześniej niż Alexander Skarsgard, którego Eric Northman, mimo że wyglądał,
miał z biegiem sezonów coraz bardziej żenujący plotline.
Pam poznajemy już w pierwszym sezonie, jako prawą rękę Erica i główną
menedżerkę baru Fangtasia. Poza tym, że jest ona całkowicie lojalna w stosunku
do swojego wampirzego stwórcy (czyli Erica właśnie), to jej charakter sprawia,
że oglądanie scen z Pam to piękno i dobro. Ona po prostu nienawidzi wszystkiego
i wszystkich, jest sarkastyczna i ma specyficzne poczucie humoru. Dodatkowo, wypowiada
na głos wszystko to, co wielu z nas raczej zachowuje dla siebie. Serio, w
przypadku True Blood, gdzie większość bohaterów obiektywnie rzecz ujmując nie
powala inteligencją, kojąca jest obecność chociaż jednej postaci, która
dostrzega otaczającą ją wszechobecną głupotę, zauważalną dla każdego śledzącego
kolejne odcinki widza. Momentami miałam wrażenie, że Pam doskonale wie, w jak
bardzo idiotycznej fabule przyszło jej występować. W dużym stopniu to właśnie dzięki
takiemu profilowi charakterologicznemu postaci, twórcy nie angażowali Pam w
najdurniejsze rozwiązania fabularne serialu. W kontekście tego, jak bardzo mierne
zdanie mam o True Blood, za szokujące nieco można uznać, że w dalszym ciągu
traktuję Pam jako jedną z moich ulubionych kobiecych bohaterek serialowych w
ogóle.
Sytuacja z Twistym, zabijającym klownem z czwartego sezonu American
Horror Story, jest w moim przypadku specyficzna. Wymieniam go na liście moich
ulubionych postaci drugoplanowych, mimo że tak naprawdę wcale nie budzi on
mojej sympatii. W sumie to od zawsze trochę bałam się klownów, a wizja jednego
z nich mordującego za pomocą nożyczek i kręgli do żonglowania wydaje mi się
wyjątkowo przerażająca. A takie rzeczy dzieją się właśnie w AHS Freak Show, moim
ulubionym, chociaż obiektywnie wcale nie najlepszym, sezonie tego serialu.
Mamy więc produkcję, której jedna z linii fabularnych (jak się okazuje
wcale nie główna, wcale nie najważniejsza) opiera się na historii okropnego klowna
zabijającego ludzi z pobudek, które okazują się być nieco bardziej
skomplikowane niż angry rage i psychopatyczna rządza krwi. Tak jak mówiłam –
nie lubię klownów, dlatego też postać Twisty’ego tak bardzo wryła mi się w
mózg, budząc we mnie autentyczny niepokój za każdym razem gdy pojawiała się na
ekranie. Nie jestem jakoś specjalnie strachliwa, ale pamiętam, że po oglądaniu
niektórych odcinków bałam się siedzieć sama w mieszkaniu (szczególnie gdy nieopodal
zatrzymał się cyrk i stał przez ponad tydzień…………). Mój stosunek do Twisty’ego
jest więc mocno daleki od klasycznej sympatii, niemniej jeśli weźmiemy pod
uwagę cele seriali takich jak American Horror Story, widać wyraźnie, że jego
obecność na tej liście nie jest nieuzasadniona. Mówimy w końcu o mocno
drugoplanowym (w kontekście całego sezonu) bohaterze, który sprawił że Freak
Show jest dla mnie najbardziej okropnym, ale jednocześnie na jakiś wykrzywiony sposób
najfajniejszym ze wszystkich sezonów.
Oj, jakim dobrym serialem byłby Hannibal gdyby tylko zakończył się na
pierwszym sezonie, albo gdyby chociaż nie powstał trzeci… Na samym początku to
była ciekawa, artystyczna i nowatorska produkcja ze świetnym aktorstwem.
Zakończyło się natomiast na mocno żenującym strumieniu świadomości, będącym zasadniczo
ekranizacją fanfika (to nie był scenariusz) autorstwa Bryana Fullera. Po raz
kolejny nie będę kłamać – o ile pierwsze dwa sezony oglądałam ze względu na wieeele
przesłanek, w przypadku ostatniego, sprowadzić
je można do trzech: dla beki, dla hejtu i dla scen z Chiltonem. Tak Proszę
Państwa. To Frederic Chilton – ceniony psychiatra i dyrektor zakładu zamkniętego
w Baltimore, jest moim absolutnie ulubionym bohaterem Hannibala i jednym z
ulubionych charakterów biegających po drugim planie in general. Trzeba oddać
Fullerowi fakt, że w jego serialu dokonała się taka rekonstrukcja książkowo-filmowej
postaci Chiltona, że bohater ten zasłużył własny fandom. To naprawdę duży
wyczyn, szczególnie biorąc pod uwagę, że mówimy o serialu zdominowanym przez
Hannibala Lectera i Willa Grahama, a zasadniczo to ich dziwną relację. Wielka w
tym wszystkim zasługa odgrywającego rolę Chiltona Raula Esparzy, którego
umiejętności, jak również autorska wizja postaci, dały złote efekty.
Hannibalowy Chilton to chodząca definicja angielskiego słowa sassy. To człowiek
będący jednocześnie tak eleganckim, a jednocześnie tak pewnym siebie zarozumiałym
bucem, że aż ma się go ochotę przytulić i dalej kibicować w hejtowaniu świata. Przypominam,
mówimy tu o człowieku, który zastrzegł prawnie stworzone przez siebie hasło „Hannibal-Kanibal”.
Oczywiście, zbytnia pewność siebie doprowadziły w przypadku Chiltona do
opłakanych efektów, ale bardzo szybko okazało się, że ma on najmocniejszy plot
armor ze wszystkich bohaterów, więc w sumie to nic się nie dzieje. Z resztą, w
Hannibalu żadna śmierć poza byciem zjedzonym to nie jest śmierć ostateczna.
To chyba najbardziej epizodyczna postać ze wszystkich figurujących tutaj.
Jessika Pava, pilotka Ruchu Oporu, miga na ekranie w Przebudzeniu Mocy łącznie
może ze trzy minuty, wypowiada kilka słów i z samego filmu nie wiemy o niej
nic. Mimo to, jej obecność w tym zestawieniu jest w 100% uzasadniona. Już w
tekście na temat Gwiezdnych Wojen pisałam, że piloci to moja ulubiona grupa
zawodowa w Odległej Galaktyce. Nie jedi, nie sithowie, nie awanturnicy, nie
przemytnicy – tylko piloci. Najlepiej zaś piloci X-wingów, w przypadku których
za niedościgniony wzór traktuję Wedge’a Antillesa – tak naprawdę i on mógłby
być bohaterem tego wpisu. Mówiąc krótko, gdybym miała żyć w uniwersum Star
Wars, najbardziej chciałabym latać X-wingiem. Stara trylogia SW mimo wszystko przedstawia
nam stosunkowo konserwatywną i patriarchalną wizję społeczeństwa, nie może więc
dziwić fakt, że profesja pilota, podobnie z resztą jak cały szereg innych,
traktowana była jako typowo męski zawód. Przypomnijmy, kobiety latające w eskadrach
X-wingów zostały całkowicie wycięte ze starej trylogii, mimo że sceny z ich udziałem
nagrano. Przez długie lata nie było w tym uniwersum żadnych wyraźnie
zarysowanych kobiet-pilotek (pierwsza pojawiła się w Mrocznym Widmie, ale nie
latała X-wingiem), co może i nie spędzało mi jakoś specjalnie snu z powiek, ale
w pewnym stopniu jednak żałowałam. Przełom nastąpił w Przebudzeniu Mocy.
Siedząc sobie w IMAXie na premierze, oglądając najbardziej oczekiwany film dekady,
zobaczyłam na ekranie wymarzoną siebie. Mniejsza o to, że nie wyglądam jak
Jessica Henwick. Mówimy o kobiecie latającej x-wingiem. I to w eskadrze
dowodzonej przez Poe Damerona. Czy może być cokolwiek piękniejszego i lepszego?
Nie chcę być Leią, nie chcę być Rey. Chcę być Jessiką Pavą.
Tak, wiem, że hardkorowi fani Star Treka w tym momencie rzucają we
mnie kamieniami, bo mówiąc o kultowym bohaterze przywołuję najnowsze produkcje.
Nie jestem może jakąś wielką specjalistką w zakresie tego uniwersum, ale widziałam
trochę serialu i sporo filmów. Na moje usprawiedliwienie powiedzieć też mogę,
że w nowych Star Trekach jest naprawdę spoko obsada i nikt nie robi wstydu.
W sumie to mogłabym skończyć wypowiedź na temat „dlaczego lubię Scotty’ego”
mówiąc jedno zdanie: bo gra go ze szkockim akcentem Simon Pegg. Kurtyna, szach,
mat, zaorane. Serio, o ile naprawdę lubiłam starego Scotty’ego w wersji Jamesa
Doohana, nic nie poradzę na to, że to Simon Pegg jest moim ulubieńcem i robi mi
całe U.S.S. Enterprise. Grając Scotty’ego udało mu się pokazać wszystkie
najważniejsze, rozwijane w serialu przez lata cechy charakteru bohatera – lojalność,
profesjonalizm i wierność zasadom, połączone z naturą choleryka i nieco malkontenckim
podejściem do świata. Kto mnie zna trochę lepiej ten wie, że to jest mój
ulubiony typ bohatera, niezależnie czy znajduje się na pierwszym, drugim,
piątym czy dziesiątym planie. Zdaję sobie sprawę, że siła postaci Scotty’ego nieco
ugina się pod ciężarem fandomu Kirka i Spocka, a ja znajduję się w pozycji
analogicznej do ludzi, którzy oglądają Marvela i nie lubią ani Kapitana
Ameryki, ani Iron Mana, niemniej w dalszym ciągu trudno mi uwierzyć, że ktoś
kto widział ekspozycję Scotty’ego w Star Treku z 2009 może uznać kogokolwiek
innego za swojego ulubionego bohatera. Przecież to czyste piękno i dobro.
Sherlock to jeden z najlepszych seriali jakie zrobiła BBC w ostatnich latach
– piękno i dobro w czystej postaci, z doskonałymi fabułami i wspaniałym
aktorstwem. W tej produkcji tak naprawdę nie ma nieciekawych postaci. Dla
jasności dodam jedynie, iż w moim przekonaniu, poza Sherlockiem, głównymi
bohaterami serialu są Watson i Moriarty. Ten pierwszy – wiadomo dlaczego, ten
drugi – bo jest głównym villainem, geniuszem zła i bez niego nie byłoby nic. Oczywiste
jest, że wszyscy uwielbiają tytułowego bohatera, mało kto nie sympatyzuje z
Watsonem i Moriartym. Skala sympatii dla postaci przewijających się w drugim
planie jest już jednak sprawą preferencji.
W moim przypadku wszystko było jasne już od samego początku – nie ma
Sherlocka bez drugiego brata Holmes. Mycroft w wykonaniu Marka Gatissa to moja
ukochana kreacja aktorska, i zupełnie obiektywnie patrząc, chyba ulubiona
postać z całego serialu, mogąca konkurować jedynie z Moriartym. Przeniesienie
Sherlocka z XIX do XXI wieku dało twórcom niepowtarzalną możliwość napisania
postaci, która zawstydza pojęcie szarej eminencji. Każdy przecież dobrze wie,
że Mycroft nie wchodzi w skład angielskiego rządu, bo tak naprawdę sam nim
jest. Mimo to w przypadku tego bohatera postaci zauważyć możemy o niemały
paradoks, będący w istocie tym, co najbardziej lubię w Mycrofcie. Mówimy o
człowieku mającym w państwie wpływy tak wielkie, że aż trudne do oszacowania, a
jednocześnie nie będącym w stanie opanować własnego, ekscentrycznego
brata-detektywa.
Swoją drogą, po obejrzeniu świątecznego odcinka Abominable Bride moja
miłość do Mycrofta wzrosła o jakieś 100 razy. Jego wiktoriańska wersja to było
coś wspaniałego. Ostateczne potwierdzenie, jak wielkim trollem jest Mark
Gatiss. :’)
„Liczyłeś na wybuchający długopis? Już się w to nie bawimy” – zdanie to, wypowiedziane w paradnej scenerii National Gallery w
Londynie, to prawdopodobnie moja ulubiona fraza w całym filmie Skyfall. Chodzi
oczywiście o moment, w którym Agent Jej Królewskiej Mości, James Bond AKA 007,
spotyka swojego nowego kwatermistrza, którego nigdy wcześniej nie widział i nie
wie nawet jak wygląda. Cóż. Jedni oglądają nowe Bondy dla Daniela
Craiga, ja robię to dla Bena Whishawa i jego genialnej roli Q. Co tu dużo mówić
– o ile nigdy nie byłam specjalną fanką Q w starszych filmach, tak odświeżona
wersja tego bohatera, będącego połączeniem komputerowego nerda z typowym
geekiem, siadła mi jak złoto i chyba jestem psychofanką. Nie muszę dodawać, że
sam Ben Whishaw jest jednym z moich ulubionych brytyjskich aktorów, więc sama
jego obecność w filmie o agencie 007 cieszy. Mamy tu do czynienia nie tylko z
doskonałym aktorstwem, ale również świetnie napisaną rolą, która to, również
pod wpływem pozytywnych reakcji fanów po Skyfall, została wyraźnie rozbudowana
w Spectre. Zaryzykuję wręcz stwierdzenie, że w przypadku tego drugiego filmu to
właśnie Q, wespół z innymi postaciami drugoplanowymi, mają najlepsze, a już na
pewno najbardziej brytyjskie sceny w całej produkcji. Swoją drogą, to właśnie
owa brytyjskość, miłość do herbaty i szykowne ciuchy sprawiły, że jakieś pół
godziny po przyjściu z kina ze Skyfall chodziłam już po Internecie w
poszukiwaniu takiego samego kubka z jakiego pił nasz bohater. That escalated
quickly. Niezliczona jest ilość razy w których prowadziłam rozmowy mające na
celu przekonanie rozmówców, że Q jest fajniejszy od Bonda. Abstrahuję jak
bardzo bezsensowne i jałowe były te konwersacje, ale fakty pozostają faktami –
dla mnie można byłoby nakręcić film o Bondzie, gdzie zamiast Bonda występowałby
tylko Q. Sądzę że byłaby to moja ulubiona część.
Dobra, to tyle na dziś. Wyszedł mi całkiem długi wpis, ale w sumie to
dawno nic nie było. W najbliższym czasie napiszę chyba coś o brytyjskich
nowościach tej wiosny, a także o Penny Dreadful. Chociaż z tym ostatnim chyba
poczekam jednak do końca sezonu.
Bardzo ciekawy wpis :) P.
OdpowiedzUsuńDziękuję :) polecam się!
Usuń:)
Usuń