o mnie

piątek, 3 czerwca 2016

Dziesięć postaci epizodycznych i drugoplanowych, które lubię najbardziej

Wczoraj, oglądając po raz kolejny Bękarty Wojny, przyszedł mi do głowy pomysł na wpis. Dzisiaj więc trochę o moich ulubionych bohaterach z drugiego, trzeciego, piątego planu. Zastanawiałam się, czy tworzenie tego typu listy w ogóle ma sens, ale po głębszym zbadaniu sprawy zauważyłam rzecz ciekawą. A mianowicie, zaskakująco wiele takich postaci pojawia się w produkcjach za którymi nie przepadam, nudzą mnie, oglądam z przyzwyczajenia. To dość niebywałe, że postać migająca na ekranie przez kilkanaście procent czasu ekranowego potrafi tak mocno przekonywać do oglądania całości (tudzież stwierdzenia, że dana produkcja wcale nie jest aż taka zła).
Wybrałam przykłady zarówno z filmów, co i z seriali. W zestawieniu pojawiają się zarówno postacie epizodyczne, jak też i sukcesywnie pokazywane na ekranie, odgrywające jednak rolę drugoplanową w stosunku do głównych bohaterów. Jak widać przeważają mężczyźni. Nie oznacza to oczywiście, że z zasady nie lubię postaci kobiecych (pisałam nawet o tym wpis w tematyce filmów) niemniej w moim przekonaniu (co niestety jest dość smutną konkluzją) dużo trudniej jest stworzyć dobrą, zapadającą w pamięć epizodyczną rolę żeńską, niż analogiczną rolę męską. Oczywiście można tu polemizować, bo każdy szuka w bohaterach czegoś innego. Z mojego punktu widzenia jest jednak jak jest.

Enjoy.

Top 10 postaci epizodycznych i drugoplanowych


 Archie Hicox
Bękarty Wojny
Stąd wziął się pomysł na wpis. Pamiętam jak we wrześniu 2009 miałam akurat dzień wolny, i nie bardzo wiedziałam co zrobić z czasem. Udałam się więc do kina Ars, do nieistniejącej już sali „Sztuka”, gdzie wyświetlali Bękarty Wojny. Był to zasadniczo seans prywatny, gdyż poza mną nie było nikogo. I całe szczęście, bo dźwięki jakie wydawałam oglądając moją ulubioną do tej pory produkcję Tarantino nie były ludzkie. Wiadomo – Hans Landa, Brad Pitt, buongiorno, rozmowa po włosku, Cat people Davida Bowie. Cały film to piękno i dobro, chociaż (i tutaj dochodzimy do sedna sprawy) jedna scena, a szczególnie jedna postać, szczególnie zapadła mi w pamięć. Wszyscy pamiętamy agenta Archiego Hicoxa, który trafiając do knajpy pełnej nazistów nieszczęśliwie zamawia whiskey pokazując na palcach trójkę na brytyjski a nie kontynentalny sposób. Cała sytuacja kończy się, jak to zwykle u Tarantino - krwawo i mało przyjemnie. Cała obecność Archiego w filmie ogranicza się do kilkunastu, może dwudziestu-kilku minut, niemniej pamiętam do dziś całą moją metodologię działań - wyszłam z kina, skierowałam się do domu, weszłam w Internety, poszukałam spisu obsady. Nastąpił ten moment. We wrześniu 2009 po raz pierwszy wpisałam do Google hasło „Michael Fassbender”. Jak się później okazało, zrobiłam to jeszcze zanim stało się to modne, bo całkiem sporo z którymi rozmawiałam nie kojarzy Fassbendera z tej roli. No cóż. Dla mnie zawsze pozostanie on w pierwszej kolejności aktorem, którego poznałam dzięki mojemu ulubionemu filmowi Tarantino. To zobowiązuje.

Jemma Simmons
 Agenci T.A.R.C.Z.Y.
O Agentach T.A.R.C.Z.Y., pierwszym serialu Marvel Cinematic Universe, można mieć różnorakie zdanie. Produkcja ma swoje plusy i minusy, rozkręca się z czasem i miewa dłużyzny. Jedno jest jednak pewne – to jeden z tych seriali, które w sposób bardzo wyraźny (jak na swoje warunki) promuje równość między kobietami i mężczyznami na płaszczyźnie kwalifikacji i umiejętności. Przejawia się to zarówno na polu umiejętności walki i sprawności fizycznej, jak również wiedzy i wykształcenia. Produkcja serwuje nam całą gamę bohaterek i bohaterów, jednymi z których są wchodzący w skład grupy agenta Phila Coulsona młodzi naukowcy – inżynier Leo Fitz i biochemiczka Jemma Simmons. Tworzą oni zgrany i zżyty ze sobą duet. Mimo istniejącej, szczególnie na początku serialu, tendencji do pokazywania Fitza i Simmons jako typowego „dwuosobowego bohatera”, nie ma problemu z dostrzeżeniem różnic między nimi, a relacja między bohaterami wcale nie jest taka prosta. Jemmę Simmons polubiłam już w pierwszych odcinkach, z utęsknieniem czekając na wszelkie jej sceny. Jej rolę w serialu z pewnością określić można jako drugoplanową, mimo iż z biegiem sezonów pojawia się coraz częściej, w trzecim sezonie ma nawet własny odcinek. Moja sympatia do tej bohaterki wynika chyba z tego, że tak naprawdę ucieleśnia ona idealną (przynajmniej według mnie) wizję tego, jaki powinien być naukowiec. Jemma jest zafascynowana swoją pracą, lubi ją wykonywać, osiąga sukcesy i na wielu naukowych płaszczyznach jest najlepsza. Daleko jej jednak do bycia typowym science-nerdem, który nie widzi świata poza pracą, nie wychodzi z laboratorium/sali wykładowej i nie wie jak wygląda normalne życie. Sama chciałabym być w ten sposób postrzegana, mam nadzieję że chociaż trochę mi to wychodzi. :’)

Alfie Salomons
 Peaky Blinders
Moja sympatia do Alfiego Salomonsa, przywódcy żydowskiego gangu rezydującego w londyńskim Camden Town, nie wzięła się z przypadku. Zasadniczo nie jest specjalnie trudno dociec, że związana jest ona z człowiekiem, który tę rolę odgrywa. Nie od dziś wiadomo, że Tom Hardy jest po prostu fenomenalnym, wszechstronnym aktorem, który w ciągu jednego roku potrafi zagrać pięć doskonałych ról, z których każda różni się o 180 stopni.
Wielu mówi, że drugi sezon Peaky Blinders jest lepszy, bo ciekawsza fabuła, wyjście poza Birmingram, mniej odcinków z Grace etc. Nie są to oczywiście opinie całkowicie oderwane od rzeczywistości, bo drugi sezon istotnie przewyższa poziomem pierwszy. Prawda jest jednak taka, że samo wspomnienie roli Hardy’ego w drugim sezonie wystarczy, żeby otworzyć oczy niedowiarkom i przy okazji zaorać wszelką dyskusję. Tu nie chodzi o Shelbych – pal sześć Cilliana Murphy’ego i wszystkich męskich członków Peaky Blinders. Sceny z Alfiem Salomonsem, mimo że jest ich w serialu pięć na krzyż, robią robotę do tego stopnia, że naprawdę, z całym szacunkiem do doskonałych i zdolnych aktorów występujących w owej produkcji, nie ma jak porównywać ich z czymkolwiek innym. Salomons jest podręcznikowym przykładem bohatera, którego ostatnimi czasy w popkulturze jest coraz mniej – wyjątkowo brutalnego, gwałtownego i nieprzewidywalnego, nie będącego jednocześnie szeroko rozumianym psychopatą. Mówimy tu o człowieku głęboko inteligentnym, sprawnym negocjatorze i doskonałym mówcy, który bez podniesienia ręki potrafi skłonić ludzi do robienia rzeczy, których jeszcze kilka minut wcześniej nawet nie braliby pod uwagę. To jest genialnie napisana postać, ale serio – nie dałoby się tego zrobić bez Toma Hardy’ego. Jaram się że wraca w trzecim sezonie.

Pam Swynford de Beaufort
True Blood
Nie oszukujmy się – True Blood to w generalnym rozrachunku nie jest dobry serial. O ile jeszcze pierwsze dwa, w porywach trzy sezony były spoko, w miarę rozwoju akcji, wraz z pojawieniem się wóżko-wampirów i wampirzego wirusa HIV, zaczęła się robić taka żenada, że nawet oglądanie tego dla beki stało się wyzwaniem. Oczywiście przyznaję się bez bicia, że śledziłam ten serial na bieżąco i wymęczyłam całość historii do końca. Trochę z przyzwyczajenia, trochę z tego samego powodu dla którego teraz oglądam Grę o Tron – żeby mieć co hejtować. Abstrahując jednak od samego bezsensu oglądania, patrząc na True Blood z perspektywy czasu (od zakończenia serialu minęły już dwa lata), dochodzę do pewnych konkretnych wniosków. A mianowicie, pod tą całą falą syfu, w produkcji tej do samego końca ostała się bohaterka, którą ciepło wspominam i do tej pory lokuję ją w swoich top-kobiecych postaciach serialowych. O dziwo, kiedy myślę o pozytywnych skojarzeniach w kontekście True Blood, postać Pam Swynford de Beaufort przychodzi mi na myśl nawet wcześniej niż Alexander Skarsgard, którego Eric Northman, mimo że wyglądał, miał z biegiem sezonów coraz bardziej żenujący plotline.
Pam poznajemy już w pierwszym sezonie, jako prawą rękę Erica i główną menedżerkę baru Fangtasia. Poza tym, że jest ona całkowicie lojalna w stosunku do swojego wampirzego stwórcy (czyli Erica właśnie), to jej charakter sprawia, że oglądanie scen z Pam to piękno i dobro. Ona po prostu nienawidzi wszystkiego i wszystkich, jest sarkastyczna i ma specyficzne poczucie humoru. Dodatkowo, wypowiada na głos wszystko to, co wielu z nas raczej zachowuje dla siebie. Serio, w przypadku True Blood, gdzie większość bohaterów obiektywnie rzecz ujmując nie powala inteligencją, kojąca jest obecność chociaż jednej postaci, która dostrzega otaczającą ją wszechobecną głupotę, zauważalną dla każdego śledzącego kolejne odcinki widza. Momentami miałam wrażenie, że Pam doskonale wie, w jak bardzo idiotycznej fabule przyszło jej występować. W dużym stopniu to właśnie dzięki takiemu profilowi charakterologicznemu postaci, twórcy nie angażowali Pam w najdurniejsze rozwiązania fabularne serialu. W kontekście tego, jak bardzo mierne zdanie mam o True Blood, za szokujące nieco można uznać, że w dalszym ciągu traktuję Pam jako jedną z moich ulubionych kobiecych bohaterek serialowych w ogóle.

Twisty
 American Horror Story: Freak Show
Sytuacja z Twistym, zabijającym klownem z czwartego sezonu American Horror Story, jest w moim przypadku specyficzna. Wymieniam go na liście moich ulubionych postaci drugoplanowych, mimo że tak naprawdę wcale nie budzi on mojej sympatii. W sumie to od zawsze trochę bałam się klownów, a wizja jednego z nich mordującego za pomocą nożyczek i kręgli do żonglowania wydaje mi się wyjątkowo przerażająca. A takie rzeczy dzieją się właśnie w AHS Freak Show, moim ulubionym, chociaż obiektywnie wcale nie najlepszym, sezonie tego serialu.
Mamy więc produkcję, której jedna z linii fabularnych (jak się okazuje wcale nie główna, wcale nie najważniejsza) opiera się na historii okropnego klowna zabijającego ludzi z pobudek, które okazują się być nieco bardziej skomplikowane niż angry rage i psychopatyczna rządza krwi. Tak jak mówiłam – nie lubię klownów, dlatego też postać Twisty’ego tak bardzo wryła mi się w mózg, budząc we mnie autentyczny niepokój za każdym razem gdy pojawiała się na ekranie. Nie jestem jakoś specjalnie strachliwa, ale pamiętam, że po oglądaniu niektórych odcinków bałam się siedzieć sama w mieszkaniu (szczególnie gdy nieopodal zatrzymał się cyrk i stał przez ponad tydzień…………). Mój stosunek do Twisty’ego jest więc mocno daleki od klasycznej sympatii, niemniej jeśli weźmiemy pod uwagę cele seriali takich jak American Horror Story, widać wyraźnie, że jego obecność na tej liście nie jest nieuzasadniona. Mówimy w końcu o mocno drugoplanowym (w kontekście całego sezonu) bohaterze, który sprawił że Freak Show jest dla mnie najbardziej okropnym, ale jednocześnie na jakiś wykrzywiony sposób najfajniejszym ze wszystkich sezonów.

Frederic Chilton 
Hannibal 
Oj, jakim dobrym serialem byłby Hannibal gdyby tylko zakończył się na pierwszym sezonie, albo gdyby chociaż nie powstał trzeci… Na samym początku to była ciekawa, artystyczna i nowatorska produkcja ze świetnym aktorstwem. Zakończyło się natomiast na mocno żenującym strumieniu świadomości, będącym zasadniczo ekranizacją fanfika (to nie był scenariusz) autorstwa Bryana Fullera. Po raz kolejny nie będę kłamać – o ile pierwsze dwa sezony oglądałam ze względu na wieeele  przesłanek, w przypadku ostatniego, sprowadzić je można do trzech: dla beki, dla hejtu i dla scen z Chiltonem. Tak Proszę Państwa. To Frederic Chilton – ceniony psychiatra i dyrektor zakładu zamkniętego w Baltimore, jest moim absolutnie ulubionym bohaterem Hannibala i jednym z ulubionych charakterów biegających po drugim planie in general. Trzeba oddać Fullerowi fakt, że w jego serialu dokonała się taka rekonstrukcja książkowo-filmowej postaci Chiltona, że bohater ten zasłużył własny fandom. To naprawdę duży wyczyn, szczególnie biorąc pod uwagę, że mówimy o serialu zdominowanym przez Hannibala Lectera i Willa Grahama, a zasadniczo to ich dziwną relację. Wielka w tym wszystkim zasługa odgrywającego rolę Chiltona Raula Esparzy, którego umiejętności, jak również autorska wizja postaci, dały złote efekty. Hannibalowy Chilton to chodząca definicja angielskiego słowa sassy. To człowiek będący jednocześnie tak eleganckim, a jednocześnie tak pewnym siebie zarozumiałym bucem, że aż ma się go ochotę przytulić i dalej kibicować w hejtowaniu świata. Przypominam, mówimy tu o człowieku, który zastrzegł prawnie stworzone przez siebie hasło „Hannibal-Kanibal”. Oczywiście, zbytnia pewność siebie doprowadziły w przypadku Chiltona do opłakanych efektów, ale bardzo szybko okazało się, że ma on najmocniejszy plot armor ze wszystkich bohaterów, więc w sumie to nic się nie dzieje. Z resztą, w Hannibalu żadna śmierć poza byciem zjedzonym to nie jest śmierć ostateczna.

Jessika Pava
 Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy
To chyba najbardziej epizodyczna postać ze wszystkich figurujących tutaj. Jessika Pava, pilotka Ruchu Oporu, miga na ekranie w Przebudzeniu Mocy łącznie może ze trzy minuty, wypowiada kilka słów i z samego filmu nie wiemy o niej nic. Mimo to, jej obecność w tym zestawieniu jest w 100% uzasadniona. Już w tekście na temat Gwiezdnych Wojen pisałam, że piloci to moja ulubiona grupa zawodowa w Odległej Galaktyce. Nie jedi, nie sithowie, nie awanturnicy, nie przemytnicy – tylko piloci. Najlepiej zaś piloci X-wingów, w przypadku których za niedościgniony wzór traktuję Wedge’a Antillesa – tak naprawdę i on mógłby być bohaterem tego wpisu. Mówiąc krótko, gdybym miała żyć w uniwersum Star Wars, najbardziej chciałabym latać X-wingiem. Stara trylogia SW mimo wszystko przedstawia nam stosunkowo konserwatywną i patriarchalną wizję społeczeństwa, nie może więc dziwić fakt, że profesja pilota, podobnie z resztą jak cały szereg innych, traktowana była jako typowo męski zawód. Przypomnijmy, kobiety latające w eskadrach X-wingów zostały całkowicie wycięte ze starej trylogii, mimo że sceny z ich udziałem nagrano. Przez długie lata nie było w tym uniwersum żadnych wyraźnie zarysowanych kobiet-pilotek (pierwsza pojawiła się w Mrocznym Widmie, ale nie latała X-wingiem), co może i nie spędzało mi jakoś specjalnie snu z powiek, ale w pewnym stopniu jednak żałowałam. Przełom nastąpił w Przebudzeniu Mocy. Siedząc sobie w IMAXie na premierze, oglądając najbardziej oczekiwany film dekady, zobaczyłam na ekranie wymarzoną siebie. Mniejsza o to, że nie wyglądam jak Jessica Henwick. Mówimy o kobiecie latającej x-wingiem. I to w eskadrze dowodzonej przez Poe Damerona. Czy może być cokolwiek piękniejszego i lepszego? Nie chcę być Leią, nie chcę być Rey. Chcę być Jessiką Pavą.

Montgomery Scott
 Star Trek, Star Trek: Into Darkness
Tak, wiem, że hardkorowi fani Star Treka w tym momencie rzucają we mnie kamieniami, bo mówiąc o kultowym bohaterze przywołuję najnowsze produkcje. Nie jestem może jakąś wielką specjalistką w zakresie tego uniwersum, ale widziałam trochę serialu i sporo filmów. Na moje usprawiedliwienie powiedzieć też mogę, że w nowych Star Trekach jest naprawdę spoko obsada i nikt nie robi wstydu.
W sumie to mogłabym skończyć wypowiedź na temat „dlaczego lubię Scotty’ego” mówiąc jedno zdanie: bo gra go ze szkockim akcentem Simon Pegg. Kurtyna, szach, mat, zaorane. Serio, o ile naprawdę lubiłam starego Scotty’ego w wersji Jamesa Doohana, nic nie poradzę na to, że to Simon Pegg jest moim ulubieńcem i robi mi całe U.S.S. Enterprise. Grając Scotty’ego udało mu się pokazać wszystkie najważniejsze, rozwijane w serialu przez lata cechy charakteru bohatera – lojalność, profesjonalizm i wierność zasadom, połączone z naturą choleryka i nieco malkontenckim podejściem do świata. Kto mnie zna trochę lepiej ten wie, że to jest mój ulubiony typ bohatera, niezależnie czy znajduje się na pierwszym, drugim, piątym czy dziesiątym planie. Zdaję sobie sprawę, że siła postaci Scotty’ego nieco ugina się pod ciężarem fandomu Kirka i Spocka, a ja znajduję się w pozycji analogicznej do ludzi, którzy oglądają Marvela i nie lubią ani Kapitana Ameryki, ani Iron Mana, niemniej w dalszym ciągu trudno mi uwierzyć, że ktoś kto widział ekspozycję Scotty’ego w Star Treku z 2009 może uznać kogokolwiek innego za swojego ulubionego bohatera. Przecież to czyste piękno i dobro.

Mycroft Holmes
Sherlock
Sherlock to jeden z najlepszych seriali jakie zrobiła BBC w ostatnich latach – piękno i dobro w czystej postaci, z doskonałymi fabułami i wspaniałym aktorstwem. W tej produkcji tak naprawdę nie ma nieciekawych postaci. Dla jasności dodam jedynie, iż w moim przekonaniu, poza Sherlockiem, głównymi bohaterami serialu są Watson i Moriarty. Ten pierwszy – wiadomo dlaczego, ten drugi – bo jest głównym villainem, geniuszem zła i bez niego nie byłoby nic. Oczywiste jest, że wszyscy uwielbiają tytułowego bohatera, mało kto nie sympatyzuje z Watsonem i Moriartym. Skala sympatii dla postaci przewijających się w drugim planie jest już jednak sprawą preferencji.
W moim przypadku wszystko było jasne już od samego początku – nie ma Sherlocka bez drugiego brata Holmes. Mycroft w wykonaniu Marka Gatissa to moja ukochana kreacja aktorska, i zupełnie obiektywnie patrząc, chyba ulubiona postać z całego serialu, mogąca konkurować jedynie z Moriartym. Przeniesienie Sherlocka z XIX do XXI wieku dało twórcom niepowtarzalną możliwość napisania postaci, która zawstydza pojęcie szarej eminencji. Każdy przecież dobrze wie, że Mycroft nie wchodzi w skład angielskiego rządu, bo tak naprawdę sam nim jest. Mimo to w przypadku tego bohatera postaci zauważyć możemy o niemały paradoks, będący w istocie tym, co najbardziej lubię w Mycrofcie. Mówimy o człowieku mającym w państwie wpływy tak wielkie, że aż trudne do oszacowania, a jednocześnie nie będącym w stanie opanować własnego, ekscentrycznego brata-detektywa.  
Swoją drogą, po obejrzeniu świątecznego odcinka Abominable Bride moja miłość do Mycrofta wzrosła o jakieś 100 razy. Jego wiktoriańska wersja to było coś wspaniałego. Ostateczne potwierdzenie, jak wielkim trollem jest Mark Gatiss. :’)

Q
 Skyfall, Spectre
„Liczyłeś na wybuchający długopis? Już się w to nie bawimy” – zdanie to, wypowiedziane w paradnej scenerii National Gallery w Londynie, to prawdopodobnie moja ulubiona fraza w całym filmie Skyfall. Chodzi oczywiście o moment, w którym Agent Jej Królewskiej Mości, James Bond AKA 007, spotyka swojego nowego kwatermistrza, którego nigdy wcześniej nie widział i nie wie nawet jak wygląda. Cóż. Jedni oglądają nowe Bondy dla Daniela Craiga, ja robię to dla Bena Whishawa i jego genialnej roli Q. Co tu dużo mówić – o ile nigdy nie byłam specjalną fanką Q w starszych filmach, tak odświeżona wersja tego bohatera, będącego połączeniem komputerowego nerda z typowym geekiem, siadła mi jak złoto i chyba jestem psychofanką. Nie muszę dodawać, że sam Ben Whishaw jest jednym z moich ulubionych brytyjskich aktorów, więc sama jego obecność w filmie o agencie 007 cieszy. Mamy tu do czynienia nie tylko z doskonałym aktorstwem, ale również świetnie napisaną rolą, która to, również pod wpływem pozytywnych reakcji fanów po Skyfall, została wyraźnie rozbudowana w Spectre. Zaryzykuję wręcz stwierdzenie, że w przypadku tego drugiego filmu to właśnie Q, wespół z innymi postaciami drugoplanowymi, mają najlepsze, a już na pewno najbardziej brytyjskie sceny w całej produkcji. Swoją drogą, to właśnie owa brytyjskość, miłość do herbaty i szykowne ciuchy sprawiły, że jakieś pół godziny po przyjściu z kina ze Skyfall chodziłam już po Internecie w poszukiwaniu takiego samego kubka z jakiego pił nasz bohater. That escalated quickly. Niezliczona jest ilość razy w których prowadziłam rozmowy mające na celu przekonanie rozmówców, że Q jest fajniejszy od Bonda. Abstrahuję jak bardzo bezsensowne i jałowe były te konwersacje, ale fakty pozostają faktami – dla mnie można byłoby nakręcić film o Bondzie, gdzie zamiast Bonda występowałby tylko Q. Sądzę że byłaby to moja ulubiona część.


Dobra, to tyle na dziś. Wyszedł mi całkiem długi wpis, ale w sumie to dawno nic nie było. W najbliższym czasie napiszę chyba coś o brytyjskich nowościach tej wiosny, a także o Penny Dreadful. Chociaż z tym ostatnim chyba poczekam jednak do końca sezonu.

3 komentarze: