o mnie

poniedziałek, 23 maja 2016

Henryk, proszę cię, nie rób tego, czyli kilka wniosków po premierze X-Men: Apocalypse [recenzja]



Na najnowszy film Bryana Singera szłam z bardzo ambiwalentnym nastawieniem, nie spodziewając się cudów, ale mimo wszystko licząc na dobrą zabawę. Podejście to okazało się słuszne, bo mimo że radości miałam sporo, X-Men: Apocalypse to obiektywnie film średni. Ma on kilka fajnych momentów, które z pewnością spodobają się zarówno fanom komiksów, co i kina superbohaterskiego, ale też wiele totalnie żenujących rozwiązań. 

W recenzji nie ma spoilerów, chyba że nie wiecie zupełnie nic o tym filmie. Nie wykraczam na płaszczyźnie treści poza to, co znamy już z trailerów, a wpis potraktujcie w związku z tym raczej jako zbiór luźnych wniosków. 

Zacznę od rzeczy pozytywnej. Z punktu widzenia przeciętnego widza najważniejszą zaletą X-Men: Apocalypse jest fakt, że nie jest to produkcja nudna. Cały film ma dobrą dynamikę, nie ma żadnych dłużyzn, a oglądając nie spogląda się na zegarek, bo cały czas się coś dzieje. To naprawdę spory plus, bo zasadniczo o to w kinie superbohaterskim chodzi – mówimy przecież o czystej rozrywce.

Przejdźmy jednak do meritum. 

Największym (aczkolwiek nie jedynym) problemem X-Men: Apocalypse jest, o bogowie, sam Apocalypse. Serio, dostajemy w tym filmie jednego z najgorszych villainów nie tylko w Marvelu, ale w ogóle w filmach ostatnich lat. Trudno mi przypomnieć sobie postać tak jednowymiarową w swoim gniewie i z tak bezsensowną w motywacjach czynienia zła. Teksty o niszczeniu świata i klękaniu przed nowym porządkiem brzmiały spoko gdy w Przebudzeniu Mocy wykrzykiwał je Generał Hux, ale w przypadku Apocalypse’a wypadło to żenująco. Tym bardziej że przez cały film zasadniczo nie mówił on nic innego. Szkoda Oscara Isaaca, bo trafiła mu się chyba najgorsza przygoda z Marvelem jaką tylko można sobie wyobrazić. Nie jest przesadą stwierdzenie, że ten film byłby lepszy bez tytułowego bohatera, tym bardziej że i w tym przypadku słaby villain implikuje słabą fabułę. 


Skoro o Apocalypse mowa, warto poświęcić kilka słów również jego „jeźdźcom”. Celowo wstawiłam to określenie w cudzysłów, gdyż ich występ w filmie traktuję jako srogą porażkę. Ani Storm, ani Angel ani nawet hajpowana przez wszystkich Psylocke* nie są pełnokrwistymi bohaterami, nie budzą przerażenia, nie prezentują sobą niczego szczególnego. Tak naprawdę jedynie w przypadku tej pierwszej mamy jakkolwiek jasno zarysowane motywacje i jakąkolwiek szczątkową psychologię, co i tak jest za mało, aby mówić o sensownych antagonistach. 

Czwartym jeźdźcem Apokalipsy jest oczywiście Erik/Magneto, na początku filmu znany jako Henryk**. Po wydarzeniach z Days of the Future Past ukrywa się on bowiem w PRL-owskiej Polsce. Muszę przyznać, że o ile sam Henryk jest absolutnie cudowny i kochany, tak całościowy plot jaki dostał Erik w tym filmie jest tak daremnie napisany, że nie mam słów. Każde jego zachowanie, od początku do końca, jest do granic możliwości przewidywalne, i to nie ze względu na logikę rozwoju psychologicznego postaci, ale ze względu na łopatologię fabuł. Postać Erika jest prowadzona w oparciu o ten sam schemat przez wszystkie trzy filmy. Mimo że od czasu akcji First Class minęło ponad dwadzieścia lat, w dalszym ciągu popełnia on te same błędy (z których nie wyciąga wniosków ani on, ani jego otoczenie), w dalszym ciągu również sam nie wie czego chce. Czyli innymi słowy, jest jak zwykle.  


Wracając jeszcze do samej Polski, trzeba oddać twórcom, że chociaż minimalnie się postarali i bohaterowie faktycznie próbują mówić w naszym języku. Idzie im to średnio, niemniej klimat czasów jest w miarę zachowany. Wiadomo, Polacy i tak będą mieli ubaw z drewnianych dialogów i milicji strzelającej z łuku (strasznie żałuję że nie mogłam oglądać tego filmu w Polsce, reakcje sali na pewno są złote), ale jak dla mnie i tak były to jedne z najfajniejszych scen w filmie. Co prawda dużą robotę robi w tym wszystkim Fassbender, bo nie wiem czy gdyby nie on, byłabym w stanie przymknąć oko na brak logiki dramatu, jaki rozegrał się w Pruszkowie.

Przejdźmy zatem do innych rzeczy przyjemnych, bo nie na Henryku kończy się ten film. Bardzo pozytywnie zaskoczyli mnie młodzi mutanci. Nastoletni aktorzy w filmach superbohaterskich raz się sprawdzają a raz nie, ale w tym przypadku naprawdę wszystko zagrało jak trzeba. Cyclops, Jean Grey i Nightcrawler są świetnie napisanymi, różniącymi się od siebie postaciami, które dają się lubić. Szczególnie jestem pod wrażeniem Jean Grey, bo nie byłam fanką obsadzania Sophie Turner w tej roli. Wielu powie pewnie, że gra tak samo jak w Grze o Tron, ale co z tego, skoro pasuje to dobrze do filmu i nie sprawia wrażenia wtórności. Doskonały jest również Quicksilver, którego rola jest znacznie bardziej rozbudowana w stosunku do Days of the Future Past. Ma on absolutnie cudowną scenę w zwolnionym tempie, kradnąc umysły widzów na długi czas. ^^


Quicksilver, podobnie jak reszta młodych mutantów, wypadają znacznie lepiej niż Jennifer Lawrence w roli Mystique, która, mimo że zagrana poprawnie, jest po prostu nudną postacią. Strasznie słaby jest też występ Wolverine’a - nie wiem kto wpadł na to, że podstarzały Hugh Jackman może budzić grozę. Jestem coraz bardziej sceptycznie nastawiona do przyszłego Wolverine 2. Jeśli chodzi o starych bohaterów, całkiem wporzo prezentują się Hank/Bestia i Moira, chociaż ta ostatnia pojawia się ewidentnie dla fanserwisu - trzeba żeby profesor X. miał do kogo wzdychać. Jeśli już o Xavierze mowa, bardziej niż sama jego postać (której zasadniczo nigdy nie byłam fanką), podobał mi się sposób w którym wreszcie funkcjonować zaczęła jego szkoła. W sumie związane jest to z tym o czym napisałam już powyżej, a mianowicie z fajnymi młodymi mutantami. To duży plus i dobrze rokuje na przyszłość.

Jeśli chodzi o stronę techniczną filmu, tutaj też zaskoczyłam się pozytywnie. Plusem jest nie tylko fajna muzyka (w moim przekonaniu dużo lepsza, bardziej wpadająca w ucho niż ta z Kapitana Ameryki), ale i efekty specjalne, które ostatecznie wyszły dużo mniej żenująco niż się tego spodziewałam patrząc na trailery. No i jest oczywiście doskonała, kiczowata X-Menowa czołówka. <3 Pod względem rozmachu i strony wizualnej, film naprawdę trzyma poziom, i to nie tylko dlatego, że Fassbender dobrze wygląda jako Henryk. 



Cóż. Nie będę oszukiwać nikogo, że X-Men: Apocalypse to produkcja wybitna, ale przesadziłabym też, gdybym odradzała ją jako przyzwoitą rozrywkę dla fanów kina superbohaterskiego. Film nie wgniata w fotel i nie serwuje nieprzeciętnych twistów fabularnych, ale momentami daje naprawdę sporo radości. Ponarzekać, ponarzekałam, ale koniec końców wyszłam z kina zadowolona. Ba, byłam nawet dwa razy. Za drugim wyszłam jeszcze bardziej zadowolona niż za pierwszym. :')



* W Hiszpanii Psylocke funkcjonuje pod nazwą Mariposa Mental, czyli "Umysłowy Motyl". Śmiechłam strasznie. :')

** Dokładnie zaś Henryk Górski, chociaż wymawiają to nazwisko z takim akcentem, że Hiszpanie zapisali w napisach coś w stylu "Gorzvretqhtrgervtw".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz