o mnie

czwartek, 3 listopada 2016

I po co nam to było, czyli Harry Potter i Przeklęte Dziecko [recenzja]


Obiecywałam i obiecywałam, przekładałam i przekładałam, ale wreszcie jest. Kilka słów ode mnie na temat Harry’ego Pottera i Przeklętego Dziecka. Książka ta, reklamowana jako ósma część przygód młodego czarodzieja, była jedną z najgłośniejszych pozycji na rynku wydawniczym tego roku. Czy słusznie? Mam wątpliwości. 

///Wpis zawiera spoilery///



Zacznijmy od rzeczy podstawowej. Czym jest Harry Potter i Przeklęte Dziecko? A może lepiej zapytajmy – czym na pewno nie jest? Z całą pewnością nie jest to bowiem powieść. To ważna uwaga, gdyż wielu fanów, oczekując dalszych losów znanych i lubianych bohaterów, spodziewała się pełnoprawnej opowieści, podobnej do wcześniejszych części HP. Tom, który wszyscy fani dostali do ręki, jest scenariuszem sztuki teatralnej, wystawianej obecnie na londyńskim West Endzie. Co więcej, jego autorem (w rozumieniu dialogów i didaskaliów) nie jest J.K. Rowling, ale Jack Thorne, który przygotował go na bazie historii napisanej przez niego wraz z reżyserem Johnem Tiffanym i samą Rowling. Sytuacja jest więc taka, że mamy do czynienia ze swego rodzaju „gołym produktem”, osadzonym w świecie Harry’ego Pottera, bezpośrednio jednak związanym z tym, czego nikt czytający samą książkę nie zobaczy – grą aktorską, scenografią, efektami wizualnymi. Dodatkowo, autorka przygód Harry’ego Pottera miała w tym przedsięwzięciu tak naprawdę drugorzędny udział. Nie mówię tego po to, aby usprawiedliwiać Rowling, ale żeby podkreślić, jak bardzo okrojoną w stosunku do oczekiwań fanów, ale też oryginalnego zamysłu twórców, jest książkowe Przeklęte Dziecko. Przypomnijmy - wydanie scenariusza sztuki teatralnej w takiej formie miało przybliżyć czarodziejską historię jak największemu gronu odbiorców - nawet tym, którzy z wielu powodów nie będą w stanie obejrzeć jej w Londynie. Kiedy nie możemy zobaczyć miejsca akcji, zachowania bohaterów, nie jesteśmy w stanie na własne oczy dostrzec dynamiki wydarzeń, pozostaje nam jedynie historia. Liczymy że będzie ona dobrze napisana i pasjonująca. Problem Harry’ego Pottera i Przeklętego Dziecka polega jednak na tym, że takiej historii nie dostajemy. Nie ulega wątpliwości, iż sama fabuła jest najsłabszą stroną całego przedsięwzięcia, która to, w obliczu braku satysfakcjonującej formy, stanowi też główny powód zawodu fanów oczekujących tej książki.

Od lewej: Ron, Hermiona, Rose, Harry, Albus, Ginny, Draco i Scorpius.

Streszczając fabułę w olbrzymim skrócie, Przeklęte Dziecko ukazuje nam świat znany z Harry’ego Pottera z perspektywy młodszego syna Pottera, Albusa Severusa. Wszystko zaczyna się 19 lat po bitwie o Hogwart, tam, gdzie zakończył się epilog Insygniów Śmierci. Śledząc (chociaż w przypadku tej sztuki to duże słowo….) szkolną karierę Albusa dowiadujemy się, że daleko jest mu do wzoru swego ojca – jest słaby z zaklęć, nienawidzi Quiddicha, a w dodatku Tiara Przydziału przydzieliła go do Slytherinu. Jedyną dobrą rzeczą, która spotkała go w Hogwarcie jest przyjaźń ze Scorpiusem Malfoyem (synem Draco). Relacji Albusa i Scorpiusa poświęcone zostało w całości historii wiele miejsca. Dodatkowo, co uznać można za oczywiste w kontekście robienia sztuki o młodym Potterze, bardzo istotnym dla fabuły jest konflikt międzypokoleniowy między Albusem i Harrym. Innymi słowy, syn nie może dogadać się z ojcem. To właśnie na kanwie owego niezrozumienia zarysowana została główna nitka fabularna opowieści. Mamy więc chęć przywrócenia do życia Cedrica Digorry’ego, wielokrotne cofanie się w czasie, alternatywną rzeczywistość rządzoną przez zwolenników Sami-Wiecie-Kogo, jak również istniejącą zupełnie realnie córkę Voldemorta i Bellatrix Lestrange, Delphi, która za wszelką cenę pragnie zmienić bieg wydarzeń i uniknąć porażki swojego ojca. 

Przyjaźń Albusa i Scorpiusa to w Przeklętym Dziecku jedna z fajniejszych rzeczy.

Sięgając do Przeklętego Dziecka po raz pierwszy, niedługo po angielskiej premierze, miałam wrażenie, że czytam jakiś słaby fanfik. Córka Voldemorta? Cofanie się w czasie? Serio...? Brzmi to absurdalnie - i niestety jest absurdalnie. Cursed Child w żaden sposób nie rozbudowuje potterowskiego uniwersum, żonglując wykorzystanymi już na dziesiątą stronę motywami. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że robiąc takie rzeczy, rujnuje się przy okazji logikę wydarzeń z siedmiu tomów HP. Niech mi ktoś powie, czy w powieściach nie było czasem powiedziane, że wszystkie zmieniacze czasu zostały zniszczone? Utrzymywanie istnienia jakiegokolwiek z nich podważa przecież sens całej historii Harry’ego Pottera, bo zaraz ktoś mógłby zapytać, czemu nie cofnie się on w czasie i nie uratuje rodziców. Dodatkowo, w ogóle jak to się stało, że takim zmieniaczem można przenosić się więcej niż kilka godzin do tyłu? Pamiętamy przecież z Więźnia Azkabanu, że granicą mogło być co najwyżej kilka godzin… W Cursed Child kwestia ta pominięta jest srogim milczeniem, zostawiając czytelnika z dziurą fabularną wielkości kraterów na Marsie. Druga rzecz – apropo tej nieszczęsnej Delphi. Zgodnie ze scenariuszem sztuki, urodziła się ona przed Bitwą o Hogwart, w Malfoy Manor. Jak to możliwe, że żaden z bohaterów HP nie zauważył ciąży Bellatrix? Lucjusz Malfoy musiał wiedzieć, to był jego dom! Ba, nie ma możliwości żeby Snape o tym nie wiedział. Co więcej, gdyby wiedział (a podkreślam, musiał wiedzieć), powinien był przekazać Harry’emu to wspomnienie przed śmiercią. To byłoby logiczne, w końcu mówimy tu o dziedzicu Czarnego Pana. Pomysł z dzieckiem Voldemorta tak bardzo nie trzyma się kupy i tak bardzo się nie broni, że nie ma nawet co się nad nim pochylać.  Jak dla mnie to potwarz dla spójności fabularnej uniwersum HP i nie wiem jak to możliwe, że Rowling się na coś takiego zgodziła. 

Postać Delphini, córki Voldemorta, to potwarz dla fanów HP.

Przejdźmy jednak do dalszych kwestii. Wiemy dobrze, że jednym z najbardziej atrakcyjnych elementów wszelkiego rodzaju sequeli jest możliwość  lepszego poznania bohaterów, których znamy z części wcześniejszych. Z przykrością muszę powiedzieć, że i na tej płaszczyźnie Przeklęte Dziecko robi co do zasady złą robotę. O ile bowiem tworzeni niejako „od zera” Albus Potter i Scorpius Malfoy od biedy trzymają się kupy i można próbować bronić tych postaci, tak sposób pokazania potterowskiego trio jest dość fatalny. Sam Harry sprawia wrażenie, jakby przez dziewiętnaście lat nic się zupełnie w jego życiu nie zmieniło, niczego się nie nauczył. W dalszym ciągu wszystko kręci się wokół jego traumy związanej z Voldemortem, śmiercią rodziców i trudnym dorastaniem u Dursleyów. Dynamiki  postaci dodaje nieco wątek relacji z Albusem, mimo iż, w moim przekonaniu, nieco naiwny i naciągany. Nagle bowiem, w kontekście podróży w czasie i karkołomnej próby ratowania Cedrika, okazało się,  że między ojcem i synem istnieje moc niedomówień, nierozwiązanych problemów i wzajemnych pretensji, których nikomu nie przyszło do głowy zauważyć i rozwiązać przez całe lata. Do tego wszystkiego dochodzi praktycznie całkowity brak obecności (a nawet wspomnienia!) o rodzeństwie Albusa, które albo nie sprawia żadnych problemów, albo wszyscy mają ich w nosie. Twórcy historii albo więc pokpili w tym zakresie sprawę, albo naprawdę dążyli do pokazania odbiorcom, że Potterowie to nie są dobrzy rodzice. A skoro już o tym mowa, trudno jest po przeczytaniu tekstu mieć jakiekolwiek odczucia, czy to ciepłe czy to zimne, w stosunku do Ginny. Postać ta po prostu jest, a jej rola sprowadza się próby łagodzenia sporów na linii Harry-Draco. Nie wykluczam, że oglądając przedstawienie postacie Harry’ego i Ginny sprawiają lepsze wrażenie, ale z kart scenariusza naprawdę nie da się tego wyczytać. 

Ginny po prostu jest, a Harry jest na kartach scenariusza postacią irytującą.

Marna kreacja Harry’ego to nic w stosunku do tego, jak przedstawieni zostali Hermiona i Ron. Postać Hermiony, Minister Magii i osoby numer jeden w świecie czarodziejów, została niesamowicie zmarnowana. Czytając scenariusz w ogóle nie miałam wrażenia, że to ta sama bohaterka, którą znałam z HP. Wydaje mi się, że twórcy chcieli zrobić z niej „typowego Ministra Magii”, a nie wyszło nawet to. Największą degrengoladą Przeklętego Dziecka jest jednak Ron. Nigdy nie byłam wielką fanką tej postaci, ale gdy widzę go opisanego w sposób odpowiadający definicji „typowego Janusza”, naprawdę nóż otwiera mi się w kieszeni. Serio, Ron nie robi w tej historii nic, poza rzucaniem idiotycznymi żartami i wyrażaniem raz po raz swojej miłości do Hermiony. Można nawet powiedzieć, że małżeństwo jest jedynym elementem w pełni definiującym tę dwójkę bohaterów. Fakt, że w alternatywnych rzeczywistościach Ron i Hermiona nie byli razem, było chyba jeszcze większą dramą niż to, że Voldemort powrócił. 

Hermiona i Ron wygrywają konkurs na najbardziej niedopasowaną parę literatury.

Jeśli miałabym wymieniać jakikolwiek solidny powód, dla którego warto czytać Przeklęte Dziecko, bez wątpienia wskazałabym na rodzinę Malfoyów. Szczególnie zaś na Draco. Jest on jedyną znaną nam z kart HP postacią, która broni się tu jako bohater. To w dalszym ciągu jest Draco Malfoy, ale poznajemy go z zupełnie innej strony – nie tylko jako człowieka, który wreszcie oderwał się od toksycznego wpływu ojca, ale również jako osobę naznaczoną cierpieniem – związaną ze śmiercią żony. Stanął on przed koniecznością samotnego wychowywania wyczekiwanego i ukochanego syna. Syna, który osobowościowo wydaje się zupełnie nie pasować do nazwiska Malfoy. Scorpius odziedziczył łagodność charakteru po matce, będąc raczej typem wykonawcy, niż lidera. Biorąc pod uwagę wyśrubowane wymagania ze strony ojca, jak również brak matki, problemy Albusa wydają się błahe przy tych, z którymi borykać się musiał młody Malfoy. Sam Scorpius spodobał mi się jako postać, i mimo że jest on trochę bohaterem od kalki (typowy protagonista produkcji młodzieżowych zawsze jest właśnie taki), naprawdę go polubiłam. Podobała mi się też jego relacja z Albusem, mimo że (a może głównie z tego powodu…) w przyjaźni tej nietrudno jest dostrzec slashowy posmak fanfika. Tutaj po raz kolejny żałuję, że dostaliśmy tylko okrojoną formę, bo sceny z Albusem i Scorpiusem są zdecydowanie najbardziej plastycznie opisane, i z całą pewnością robią na żywo o wiele większe (bardziej slashowe?) wrażenie. Swoją drogą, jeśli miałabym wymieniać jeszcze jakiś plus Przeklętego Dziecka, bez wątpienia byłoby to ocieplenie wizerunku Ślizgonów. To dobry znak, bo wśród wielu fanów przynależność do Slytherinu dalej kojarzy się z czymś negatywnym. Dwaj główni bohaterowie Cursed Child, zarówno Albus jak i Scorpius, zdecydowanie przeczą temu stereotypowi.  

Malfoyowie to chyba jedyny powód, aby czytać tę książkę.

Trudno jest jednoznacznie ocenić projekt pod nazwą Harry Potter i Przeklęte Dziecko. Gdy idzie o fabułę, dostajemy historię, która w żaden sposób nie wzbogaca świata Harry’ego Pottera, operując na poziomie dawno już osiągniętym przez fanfikowców z AO3 i fanfiction.net. Czytając tekst, trudno mieć przeżycia dorównujące temu, co czuliśmy czytając którykolwiek z siedmiu tomów HP. Z drugiej jednak strony trzeba mieć świadomość, że cały czas mówimy o scenariuszu sztuki teatralnej. Widzowie oglądający przedstawienie na West Endzie dostają nie tylko historię, ale też żywych aktorów, scenografię, muzykę i efekty. To naprawdę może robić różnicę. Tyle że różnicę tę w dalszym ciągu czują jedynie nieliczni, zdecydowana większość otrzymuje natomiast słaby półprodukt. Zapewnienia twórców Przeklętego Dziecka, jakoby ich dzieło miało być dostępne dla szerokich grup fanów, nie mają niestety pokrycia w rzeczywistości. Efekt tego wszystkiego jest taki, że Cursed Child to dla przeważającej liczby fanów Harry’ego Pottera nic więcej jak kawałek słabego tekstu, który równie dobrze mógłby wcale nie powstać. ///Ewentualnie, zamiast podbijać londyńskie sceny, mógłby grzać swoje miejsce na AO3.///

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz