Oscary coraz bliżej, najwyższy więc czas na nadrabianie tegorocznych
filmowych kandydatów do złotej statuetki. Moment jest o tyle dobry, że
większość nominowanych filmów weszła do polskich kin (z dużym opóźnieniem ale
jednak), a więc dostęp do nich jest nie tylko legalny, ale również w miarę
swobodny.
Zdecydowałam się na zbiorcze zestawienie dotyczące tegorocznych
produkcji oscarowych, gdyż uznałam że tak będzie najbardziej przejrzyście.
Wypisałam sobie dwanaście filmów, o których nie wspominałam jeszcze na blogu, a
które mają szanse na Oscary w najważniejszych kategoriach. W związku z tym,
zamiast robić jeden wielki wpis na kilkanaście stron, postanowiłam podzielić
całość na trzy części. W każdym znajdzie się mini-recenzja czterech filmów.
Bohaterami dzisiejszego wpisu są Dziewczyna z Portretu, Zjawa, Marsjanin i The Big Short.
![]() |
Przypominam, że o Nienawistnej Ósemce pisałam już pełen zachwytów osobny wpis. Mini-recenzje Mad Maxa, Ex Machiny i Amy znalazły się natomiast we wpisie na
temat filmów, które zrobiły mi 2015 rok. Był też inaugurujący bloga tekst o Przebudzeniu Mocy.
Jak zwykle zasadniczo, wpis nie zawiera większych spoilerów, chyba że
za takowe uważacie opisy rodem od dystrybutora. Kolejność omawianych filmów
jest jak najbardziej przypadkowa.
Historia Lili Elbe, jednej z pierwszych transgenderowych kobiet które
przeszły operację zmianę płci, to idealny materiał na film. Lili, z pochodzenia
Dunka, przed operacją znana była jako Einar Wegener i przez kilka dobrych lat
miała nawet żonę – znaną malarkę Gerdę Gottlieb. Nie może dziwić, że nakręcenia historii jej życia podjął się Tom Hooper, laureat Oscara za Jak Zostać Królem, reżyser urodzony do tworzenia filmów pod nagrody. I rzeczywiście, Dziewczyna z
Portretu to typowy przedstawiciel tzw. Brytyjskiej Szkoły Oscarowej. Mamy w nim
istotną tematykę, Brytyjczyka w głównej roli, piękne kostiumy i muzykę Alexandre’a Desplata. Pytanie jest
więc zasadnicze: co z tego wszystkiego wynika?
Stwierdzić należy,
że film ten bardzo dobrze radzi sobie w kwestii, w której radzą sobie wszystkie
aspirujące brytyjskie produkcje – na poziomie formy. To jeden z
najpiękniejszych wizualnie filmów sezonu (konkurować może chyba tylko z
Makbetem), ze świetnymi zdjęciami, scenografią i kostiumami.Efekt potęguje całkiem przyzwoita
muzyka, i chociaż nie jest to najwybitniejsza ścieżka dźwiękowa
Desplata, wielu prędzej widziałoby ją w gronie nominowanych niż np. odtwórczy
gwiezdnowojenny soundtrack Johna Williamsa.
Niestety, o ile na poziomie formy
mówić możemy o bardzo przyzwoitym filmie, na poziomie treści Dziewczyna z
Portretu pozostawia jednak spory niedosyt. Wątek transgenderowy, kluczowy
przecież z punktu widzenia fabuły, poprowadzony został wyjątkowo płasko i
bezbarwnie. Z punktu widzenia widza wygląda to bowiem tak: mamy mężczyznę, który dosłownie z dnia na dzień orientuje
się, że czuje się kobietą, oraz żonę która bez
żadnej głębszej refleksji akceptuje jego decyzję. Film bardzo pobieżnie traktuje kwestię ich emocji i uczuć, co szczególnie widoczne jest to w
przypadku Gerdy. O ile jesteśmy w stanie przyjąć do wiadomości fakt, że
pogodziła się ona ze zmianą płci przez męża, tak
trudno nie zakładać, że musiało to być poprzedzone jakimiś rozterkami. A tych w filmie zabrakło. Co więcej, również w przypadku
Einara więcej mamy ładnych gestów i pięknych strojów niż faktycznej próby
wniknięcia w psychikę bohatera. Zupełnie niezrozumiałe jest też płynne
przechodzenie między orientacjami seksualnymi Einara/Lili, tak jakby to były
dwie różne osoby, a nie jeden i ten sam człowiek. Minusem fabularnym filmu jest również brak ukazania społecznego kontekstu przedstawionych w nim wydarzeń.
Patrząc na Eddiego Redmayne'a jako Einara/Lili, można odnieść wrażenie że jest on trochę taki jak i cały film. Świetnie radzi sobie na płaszczyźnie wizualnej, ale
jak chodzi o całą resztę, jest już gorzej. Nie twierdzę oczywiście że położył rolę, bo to
jest bardzo dobry aktor i naprawdę daje z siebie wszystko. Problem polega
jednak na tym, że różnice w sposobie grania Einara i Lili są w jego przypadku
tak ogromne, że przejście z jednej płci do drugiej nie wypada wiarygodnie. Po
raz kolejny mamy to, o czym mówiłam przed chwilą – Einar i Lili nie wydają się
nam być jednym człowiekiem.
Fenomenalna jest za to Alicia Vikander. Jeśli miałabym wymienić jedną
przesłankę wskazującą na to, dlaczego warto Dziewczynę z Portretu oglądać, na
pewno byłaby to ona. Jestem wielką fanką Alicii, ale w tym
przypadku nie przesadzam. Ona ratuje cały film. Jej bohaterka jako jedyna broni się jako postać, a oglądając można
żałować, że twórcy filmu nie postanowili skierować światła fabuły w pierwszej kolejności na nią. Paradoksalnie byłby to być może lepszy film. Swoją
drogą, w tym zakresie nie popisał się też polski tłumacz (przekładający książkę będącą inspiracją dla filmu),
bo o ile tytuł Dziewczyna z Portretu odnosi się tylko i wyłącznie do Lili,
tak The Danish Girl nie daje już wcale takiej oczywistej odpowiedzi. Kto
widział film, ten wie o czym mówię. W przypadku Alicii podkreślić też trzeba,
że oscarowa nominacja do roli drugoplanowej jest w tym przypadku całkowitym
nieporozumieniem, bo jej rola jest jak najbardziej w planie pierwszym. Niemniej statuetkę otrzymać powinna i mam nadzieję że tak się stanie.
Na koniec wspomnę jeszcze o drugim planie, głównie dlatego, że mam z
nim jeszcze większy problem niż z pierwszym. Postaci pojawiające się w nim są
strasznie stereotypowe i sprowadzone do tak niewielkiej ilości cech, że trudno
uwierzyć że to żywi ludzie. Szczególnie zawodzi na tej płaszczyźnie Ben
Whishaw, który robi co może, ale ma tak żenującą rolę,
że nie umiem nawet tego skomentować. Szkoda.
Zjawa
![]() |
Zdecydowanie najgłośniejsza premiera sezonu i film na który czekali
chyba wszyscy. O Zjawie mówiło się nie tylko w kontekście głównej roli Leonardo
DiCaprio, człowieka który od lat nie może doczekać się na Oscara, ale również
reżyserii Alejandra Gonzáleza Iñárritu, zeszłorocznego zwycięzcy złotej
statuetki za fenomenalnego Birdmana. Oczekiwania widzów były naprawdę ogromne,
tym bardziej że na pewnym etapie pojawiła się plotka, jakoby sam Iñárritu
powiedział DiCaprio, że tak go przeczołga przez te 2,5 godziny czasu
ekranowego, że Akademia już nie będzie miała wyjścia i będzie musiała przyznać
mu Oscara. To, że Zjawa jest typowym filmem Oscarowym nie wzbudza wątpliwości.
Fabuła wydaje się prosta. Mamy Hugha Glassa, dzielnego
trapera walczącego z przeciwnościami losu, bezsilnego w obliczu potęgi natury i
motywowanego chęcią zemsty za krzywdy których doświadczył z rąk towarzyszy.
Wszystko to okraszone jest wspaniałą warstwą wizualną i doskonałymi zdjęciami Emmanuela
Lubezkiego (jeśli będzie dla niego Oscar, będzie to Oscar zasłużony). Na
papierze wszystko wydaje się być idealne. A jednak... Zjawa nie zachwyca. Przyznaję, sama historia jest fenomenalnie pokazana i bardzo dobrze
sprawdza się motyw konfrontacji człowieka z naturą. Scena w której Glass
zaatakowany zostaje przez niedźwiedzia i to, co stanowi bezpośrednią konsekwencję owego ataku, zapierają dech w
piersi. Spokojnie można byłoby kontynuować historię w oparciu o ten tylko jeden
wątek. Niestety szybko okazuje się, że film jest przepełniony niezrozumiałymi
wypełniaczami i symboliką, która przemawiać mogła w przypadku Birdmana, ale
tutaj zupełnie nie pasuje. Dodatkowo, ilość przeszkód, pułapek i przeciwności z
jakimi radzi sobie główny bohater na pewnym etapie jest już tak duża, że ociera
się to wszystko o efekt „zabili go i uciekł”, tudzież typową fabułę przygodowej
gry komputerowej. Nie porwało mnie to.
Jeśli chodzi o aktorstwo, rola DiCaprio faktycznie jest dobra, a nawet
lepsza od całego filmu. Nie jest to jednak na poziomie artystycznym rola
przełomowa. Leo zagrał świetnie, bo to naprawdę świetny aktor i jeśli dostanie Oscara
(a wszystko wskazuje na to że jednak tak), będzie można traktować to jako
nagrodę za całokształt twórczości. W moim przekonaniu jednak zdecydowanym
aktorskim zwycięzcą Zjawy jest Tom Hardy, który już trzeci raz w tym sezonie
(po Mad Maxie i Legend) pokazał jak fenomenalnym i różnorodnym jest artystą.
Patrząc na nominowanych w kategorii „Najlepszy aktor drugoplanowy” bez
zastanowienia dałabym statuetkę właśnie Tomowi. Bez zastanowienia. Warto
powiedzieć jeszcze dwa zdania o drugim aktorze robiącym ten film z punktu
widzenia drugiego planu, a mianowicie Domhnallu Gleesonie. Ten człowiek to w
ogóle ciekawa sprawa w tym sezonie, bo występuje on w aż czterech nominowanych
produkcjach (poza Zjawą jeszcze Przebudzenie Mocy, Ex Machina i Brooklyn).
Bardzo mi się podobała jego rola i jak na proporcjonalną ilość czasu ekranowego
którą dysponował, być może był nawet lepszy niż DiCaprio.
Marsjanin
Na początku muszę przyznać się do pewnego faktu. Nie jestem fanką
dwóch typów filmów: katastroficznych i traktujących o podboju kosmosu przez
ludzi. O ile te pierwsze to temat na inną dyskusję, o tyle w przypadku drugich
bardzo denerwuje mnie pakowanie ich do jednego worka z produkcjami si-fi typu
Star Trek czy Gwiezdne Wojny (sic!) – bo kosmos, bo nie wiemy jak wygląda.
Jasne, nasza wiedza na temat tego jak wygląda przestrzeń kosmiczna jest mocno
ograniczona, niemniej nie da się potraktować w takich samych kategoriach
produkcji w których galaktyka stanowi naturalne i pierwotne uniwersum, oraz takich w
których człowiek wyprawia się w kosmos. Marsjanin jest rzecz jasna produkcją drugiego typu.
Mówiąc szczerze nie byłam przekonana czy w ogóle chcę oglądać ten
film, nie porwał mnie ani opis fabuły, ani pochlebne recenzje ani to, co obiecywały
trailery. Sytuacja zmieniła się dopiero pod wpływem nominacji oscarowych, w
których najnowszy film Ridleya Scotta wypadł zaskakująco dobrze. Ma on szansę
na statuetkę w praktycznie wszystkich najważniejszych kategoriach, łącznie z
najlepszym filmem i aktorem pierwszoplanowym.
Zobaczyłam więc Marsjanina mimo iż myślałam, że nie obejrzę. I jak na
to, czego się spodziewałam, nie zawiodłam się. Film jest zdecydowanie lepszy
niż kilka ostatnich produkcji Ridleya Scotta i nadaje się do oglądania również
dla tych, których kosmos nie pociąga w najmniejszym stopniu. Mamy bowiem
głównego bohatera, Amerykanina typowego w każdym calu, który po nieudanej
ekspedycji ląduje sam na Marsie i zmuszony jest radzić sobie w tym
nieprzyjaznym skądinąd środowisku. Cała kosmiczna fabuła w sposób zgrabny
przeplatana jest scenami na ziemi, gdzie jesteśmy świadkami morderczej pracy
dziesiątków naukowców, specjalistów, inżynierów, fizyków i innych,
którzy starają się zrobić wszystko aby uratować to jedno ludzkie życie. Trzeba
podkreślić, że cała historia przedstawiona jest w mocno amerykańskim stylu, a
więc ogląda się ją trochę jak przygotówkę, nie film z granicy życia i śmierci.
W sumie całkiem dobrze świadczy o całej produkcji. Jako osoba
nieznająca treści książki muszę też powiedzieć, że plusem sposobu poprowadzenia
fabuły Marsjanina jest stosunkowa nieoczywistość ostatecznego
rozwiązania. Jasne, mówiąc o kinie rozrywkowym (a Marsjanin niewątpliwie się do
tej kategorii zalicza), jeśli mamy fajną zabawę, dobrze napisanych bohaterów i
wartką akcję, jesteśmy w stanie przymknąć oko na oczywistość zakończenia.
Scottowi udało się jednak pokazać historię w sposób zaskakujący, za co spokojnie można
przyznać punkt.
Pochwalić też należy polskiego operatora Dariusza
Wolskiego. Zdjęcia w Marsjaninie są absolutnie piękne. W ogóle wizualna strona
filmu to jedna z najlepszych jego stron.
Wielki plus należy się również za dobór obsady. Matt Damon gra
bohatera wzbudzającego zdecydowanie pozytywne emocje, faceta który wygląda miło
nawet w najbardziej ekstremalnych warunkach.
Mimo że ciągnie on sam tak naprawdę cały film, wielkie brawa skierować należy również
w stronę drugiego planu, gdzie pojawia się plejada znanych i dobrych
aktorów. Widzimy Kate Marę, Jessicę Chastain, Kristen Wiig, Mackenzie Davis,
Sebastaiana Stana i Seana Beana. Ich role nie są jakoś powalająco wielkie, ale
na pewno zapadają w pamięć. Dodatkowo mamy też Jeffa Danielsa, który po raz
kolejny pokazuje że nie jest marką bez pokrycia i potrafi wywiązać się ze
swoich aktorskich obowiązków w sposób świetny. Jasną stroną filmu jest też
Chiwetel Ejiofor. Generalnie obsada robi ten film. Zdecydowanie. Mogę śmiało
powiedzieć, że chociażby ze względu na nią warto Marsjanina zobaczyć. Ze
względu na brak fascynacji tematyką produkcja ta nie powaliła mnie, ale bez
oporów jestem w stanie przyznać, że cieszę się że ją widziałam. Ogromna ilość
nominacji dla kina będącego w sumie typową rozrywką nie do końca dziwi w
kontekście tego, jak bardzo amerykański jest to film.
The Big Short to ze względu na tematykę jeden z najgorętszych tytułów filmowych
ostatnich miesięcy. Produkcja Adama McKaya przedstawia kulisy wielkiego kryzysu
finansowego, który pod koniec ostatniej dekady sparaliżował rynki finansowe
świata. Mówiąc w ogromnym skrócie, film przedstawia historię grupy
amerykańskich finansistów, którzy przewidzieli kryzys i postanowili na tym
zarobić. Oczywiście w grę wchodzą wielkie pieniądze, mało etyczne zagrania i
machlojki – jedni zarabiają, inni tracą. Mechanizmy te są znane i zostały na
dziesiątą stronę opisane przez specjalistów od finansów międzynarodowych, ale
dla laików mimo wszystko nie jest to prosta sprawa. Mówię to z własnego
doświadczenia, bo gdzieś na pewnym etapie studiów sama się z tym zetknęłam. Moja wiedza na
temat przyczyn kryzysu finansowego nie jest na jakimś żenującym
poziomie, ale mimo wszystko daleko mi do ludzi którzy potrafią bez zająknienia
wyjaśniać różnicę między opcją egzotyczną a barierową… Podchodziłam więc do The Big
Short z pewnymi obawami, nastawiając się na produkcję nudną albo co najmniej
wtórną w stosunku do wszelkich innych filmów o podobnej tematyce, z Wilkiem z
Wall Street na czele. Co się okazało? Ano okazało się, że dostałam najbardziej
do tej pory pozytywną niespodziankę sezonu oscarowego.
The Big Short to nie jest film o tym, jak upada gospodarka światowa. To
jest film o ludziach. O tym, jak psychologia i utarte mechanizmy działania
determinują decyzje, jakie podejmuje się na rynkach finansowych. Wszystko to
widzimy z perspektywy ludzi, którzy orientują się o pewnych rzeczach wcześniej
i chcą zagrać na nosie niemoralnym, złodziejskim bankom. Wszystko zmienia się w
momencie gdy orientujemy się, że przecież to wcale nie o banki chodzi. Chodzi o
tysiące, setki tysięcy a wręcz miliony osób, których pieniądze za tymi bankami
stoją. To jest ogromnie smutny, a jednocześnie naprawdę bardzo mocny przekaz od
którego The Big Short (na szczęście dla produkcji) nie ucieka.
Wielkim plusem The Big Short, można wręcz powiedzieć że główną i
największą jego zaletą, jest pokazywanie trudnej tematyki w sposób zrozumiały,
a jednocześnie bardzo rzetelny. To jest naprawdę ogromna umiejętność i nie
dotyczy ona jedynie filmowców podejmujących istotne społecznie tematy, ale
również pisarzy, dziennikarzy czy naukowców.
Każdy z nas wie dobrze, czy to ze szkoły czy ze studiów, jak wiele zależy od
nauczyciela. Oczywiście, to nie jest tak, że oglądanie The Big Short jest w stanie
zastąpić nam wykład akademicki. Biorąc jednak pod uwagę funkcje jakie spełniać
powinno w obecnych czasach kino, również to rozrywkowe, poważne podejście do
widza i troska o to, aby wyniósł z sali kinowej coś więcej niż tylko uśmiech,
jest czymś więcej niż tylko pożądanym modelem.
Bardzo ciekawym zabiegiem
zastosowanym przez twórców filmu jest wydzielenie dwóch odmiennych płaszczyzn
akcji. Pierwsza to tradycyjnie prowadzona fabuła, druga to ta, w której bohaterowie,
niczym Frank Underwood w House of Cards,
zwracają się bezpośrednio do widza, burząc czwartą ścianę i komentując
zaistniałe wydarzenia. Tego typu „dokumentaryzowanie” filmów w wielu przypadkach okazuje się całkowitą pomyłką, ocierającą się o kicz i sztuczne moralizatorstwo.
W przypadku The Big Short wypadło to świetnie. Zabieg ten nie tylko nie wybija z
rytmu oglądania (film sam w sobie jest mocno dynamiczny), ale równocześnie
utwierdza widza w przekonaniu, że wszystko to co widzi na ekranie jest tak
naprawdę bardzo proste i każdy jest w stanie zrozumieć to, co się dzieje.
Powiedzieć też trzeba, że The Big Short z pewnością nie byłby filmem tak
dobrym, gdyby nie obsada. Gwiazdorska obsada chciałoby się powiedzieć. To, kto
z czwórki głównych bohaterów wypada najlepiej jest rzecz jasna rzeczą ocenną,
niemniej faktem jest, że zobaczyliśmy w filmie najlepszą rolę Christiana Bale’a
od lat. Stworzył on kreację przekonującą, bohatera będącego jednocześnie
społecznie wyalienowanym i łatwym do polubienia. Absolutnie nie dziwi mnie nominacja
do Oscara, muszę wręcz powiedzieć, że drugoplanowy aktor męski urasta do
poziomu najmocniejszej kategorii w całym zestawieniu. Doskonali są również
Steve Carell i Ryan Gosling. Ten pierwszy pokazuje że nadaje się do czegoś
więcej niż tylko średnio mądre amerykańskie komedie. Gosling natomiast
zaskakuje naprawdę pozytywnie, szczególnie biorąc pod uwagę że nie miał on
naprawdę dobrej roli od 2011 roku. Obowiązkowo pochwalić trzeba też Bada Pitta,
będącego w filmie nie tylko aktorem, ale też producentem. Wspaniała sprawa.
Na dzisiaj to tyle, recenzje kolejnych czterech filmów pojawią się na dniach. Jutro idę nawet w tym celu do kina na Spotlight. ^^
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz