o mnie

wtorek, 9 lutego 2016

Oscary 2016: Przegląd nominowanych filmów, część 1



Oscary coraz bliżej, najwyższy więc czas na nadrabianie tegorocznych filmowych kandydatów do złotej statuetki. Moment jest o tyle dobry, że większość nominowanych filmów weszła do polskich kin (z dużym opóźnieniem ale jednak), a więc dostęp do nich jest nie tylko legalny, ale również w miarę swobodny.

Zdecydowałam się na zbiorcze zestawienie dotyczące tegorocznych produkcji oscarowych, gdyż uznałam że tak będzie najbardziej przejrzyście. Wypisałam sobie dwanaście filmów, o których nie wspominałam jeszcze na blogu, a które mają szanse na Oscary w najważniejszych kategoriach. W związku z tym, zamiast robić jeden wielki wpis na kilkanaście stron, postanowiłam podzielić całość na trzy części. W każdym znajdzie się mini-recenzja czterech filmów. 
Bohaterami dzisiejszego wpisu są Dziewczyna z Portretu, Zjawa, Marsjanin i The Big Short


Przypominam, że o Nienawistnej Ósemce pisałam już pełen zachwytów osobny wpis. Mini-recenzje Mad Maxa, Ex Machiny i Amy znalazły się natomiast we wpisie na temat filmów, które zrobiły mi 2015 rok. Był też inaugurujący bloga tekst o Przebudzeniu Mocy.

Jak zwykle zasadniczo, wpis nie zawiera większych spoilerów, chyba że za takowe uważacie opisy rodem od dystrybutora. Kolejność omawianych filmów jest jak najbardziej przypadkowa. 

 Dziewczyna z Portretu

Historia Lili Elbe, jednej z pierwszych transgenderowych kobiet które przeszły operację zmianę płci, to idealny materiał na film. Lili, z pochodzenia Dunka, przed operacją znana była jako Einar Wegener i przez kilka dobrych lat miała nawet żonę – znaną malarkę Gerdę Gottlieb. Nie może dziwić, że nakręcenia historii jej życia podjął się Tom Hooper, laureat Oscara za Jak Zostać Królem, reżyser urodzony do tworzenia filmów pod nagrody. I rzeczywiście, Dziewczyna z Portretu to typowy przedstawiciel tzw. Brytyjskiej Szkoły Oscarowej. Mamy w nim istotną tematykę, Brytyjczyka w głównej roli, piękne kostiumy i  muzykę Alexandre’a Desplata. Pytanie jest więc zasadnicze: co z tego wszystkiego wynika?

Stwierdzić należy, że film ten bardzo dobrze radzi sobie w kwestii, w której radzą sobie wszystkie aspirujące brytyjskie produkcje – na poziomie formy. To jeden z najpiękniejszych wizualnie filmów sezonu (konkurować może chyba tylko z Makbetem), ze świetnymi zdjęciami, scenografią i kostiumami.Efekt potęguje całkiem przyzwoita muzyka, i chociaż nie jest to najwybitniejsza ścieżka dźwiękowa Desplata, wielu prędzej widziałoby ją w gronie nominowanych niż np. odtwórczy gwiezdnowojenny soundtrack Johna Williamsa. 

Niestety, o ile na poziomie formy mówić możemy o bardzo przyzwoitym filmie, na poziomie treści Dziewczyna z Portretu pozostawia jednak spory niedosyt. Wątek transgenderowy, kluczowy przecież z punktu widzenia fabuły, poprowadzony został wyjątkowo płasko i bezbarwnie. Z punktu widzenia widza wygląda to bowiem tak: mamy mężczyznę, który dosłownie z dnia na dzień orientuje się, że czuje się kobietą, oraz żonę która bez żadnej głębszej refleksji akceptuje jego decyzję. Film bardzo pobieżnie traktuje kwestię ich emocji i uczuć, co szczególnie widoczne jest to w przypadku Gerdy. O ile jesteśmy w stanie przyjąć do wiadomości fakt, że pogodziła się ona ze zmianą płci przez męża, tak trudno nie zakładać, że musiało to być poprzedzone jakimiś rozterkami. A tych w filmie zabrakło. Co więcej, również w przypadku Einara więcej mamy ładnych gestów i pięknych strojów niż faktycznej próby wniknięcia w psychikę bohatera. Zupełnie niezrozumiałe jest też płynne przechodzenie między orientacjami seksualnymi Einara/Lili, tak jakby to były dwie różne osoby, a nie jeden i ten sam człowiek. Minusem fabularnym filmu jest również brak ukazania społecznego kontekstu przedstawionych w nim wydarzeń.

Patrząc na Eddiego Redmayne'a jako Einara/Lili, można odnieść wrażenie że jest on trochę taki jak i cały film. Świetnie radzi sobie na płaszczyźnie wizualnej, ale jak chodzi o całą resztę, jest już gorzej. Nie twierdzę oczywiście że położył rolę, bo to jest bardzo dobry aktor i naprawdę daje z siebie wszystko. Problem polega jednak na tym, że różnice w sposobie grania Einara i Lili są w jego przypadku tak ogromne, że przejście z jednej płci do drugiej nie wypada wiarygodnie. Po raz kolejny mamy to, o czym mówiłam przed chwilą – Einar i Lili nie wydają się nam być jednym człowiekiem.  

Fenomenalna jest za to Alicia Vikander. Jeśli miałabym wymienić jedną przesłankę wskazującą na to, dlaczego warto Dziewczynę z Portretu oglądać, na pewno byłaby to ona. Jestem wielką fanką Alicii, ale w tym przypadku nie przesadzam. Ona ratuje cały film. Jej bohaterka jako jedyna broni się jako postać, a oglądając można żałować, że twórcy filmu nie postanowili skierować światła fabuły w pierwszej kolejności na nią. Paradoksalnie byłby to być może lepszy film. Swoją drogą, w tym zakresie nie popisał się też polski tłumacz (przekładający książkę będącą inspiracją dla filmu), bo o ile tytuł Dziewczyna z Portretu odnosi się tylko i wyłącznie do Lili, tak The Danish Girl nie daje już wcale takiej oczywistej odpowiedzi. Kto widział film, ten wie o czym mówię. W przypadku Alicii podkreślić też trzeba, że oscarowa nominacja do roli drugoplanowej jest w tym przypadku całkowitym nieporozumieniem, bo jej rola jest jak najbardziej w planie pierwszym. Niemniej statuetkę otrzymać powinna i mam nadzieję że tak się stanie.

Na koniec wspomnę jeszcze o drugim planie, głównie dlatego, że mam z nim jeszcze większy problem niż z pierwszym. Postaci pojawiające się w nim są strasznie stereotypowe i sprowadzone do tak niewielkiej ilości cech, że trudno uwierzyć że to żywi ludzie. Szczególnie zawodzi na tej płaszczyźnie Ben Whishaw, który robi co może, ale ma tak żenującą rolę, że nie umiem nawet tego skomentować. Szkoda.

Zjawa

 Zdecydowanie najgłośniejsza premiera sezonu i film na który czekali chyba wszyscy. O Zjawie mówiło się nie tylko w kontekście głównej roli Leonardo DiCaprio, człowieka który od lat nie może doczekać się na Oscara, ale również reżyserii Alejandra Gonzáleza Iñárritu, zeszłorocznego zwycięzcy złotej statuetki za fenomenalnego Birdmana. Oczekiwania widzów były naprawdę ogromne, tym bardziej że na pewnym etapie pojawiła się plotka, jakoby sam Iñárritu powiedział DiCaprio, że tak go przeczołga przez te 2,5 godziny czasu ekranowego, że Akademia już nie będzie miała wyjścia i będzie musiała przyznać mu Oscara. To, że Zjawa jest typowym filmem Oscarowym nie wzbudza wątpliwości. 

Fabuła wydaje się prosta. Mamy Hugha Glassa, dzielnego trapera walczącego z przeciwnościami losu, bezsilnego w obliczu potęgi natury i motywowanego chęcią zemsty za krzywdy których doświadczył z rąk towarzyszy. Wszystko to okraszone jest wspaniałą warstwą wizualną i doskonałymi zdjęciami Emmanuela Lubezkiego (jeśli będzie dla niego Oscar, będzie to Oscar zasłużony). Na papierze wszystko wydaje się być idealne. A jednak... Zjawa nie zachwyca. Przyznaję, sama historia jest fenomenalnie pokazana i bardzo dobrze sprawdza się motyw konfrontacji człowieka z naturą. Scena w której Glass zaatakowany zostaje przez niedźwiedzia i to, co stanowi bezpośrednią konsekwencję owego ataku, zapierają dech w piersi. Spokojnie można byłoby kontynuować historię w oparciu o ten tylko jeden wątek. Niestety szybko okazuje się, że film jest przepełniony niezrozumiałymi wypełniaczami i symboliką, która przemawiać mogła w przypadku Birdmana, ale tutaj zupełnie nie pasuje. Dodatkowo, ilość przeszkód, pułapek i przeciwności z jakimi radzi sobie główny bohater na pewnym etapie jest już tak duża, że ociera się to wszystko o efekt „zabili go i uciekł”, tudzież typową fabułę przygodowej gry komputerowej. Nie porwało mnie to. 

Jeśli chodzi o aktorstwo, rola DiCaprio faktycznie jest dobra, a nawet lepsza od całego filmu. Nie jest to jednak na poziomie artystycznym rola przełomowa. Leo zagrał świetnie, bo to naprawdę świetny aktor i jeśli dostanie Oscara (a wszystko wskazuje na to że jednak tak), będzie można traktować to jako nagrodę za całokształt twórczości. W moim przekonaniu jednak zdecydowanym aktorskim zwycięzcą Zjawy jest Tom Hardy, który już trzeci raz w tym sezonie (po Mad Maxie i Legend) pokazał jak fenomenalnym i różnorodnym jest artystą. Patrząc na nominowanych w kategorii „Najlepszy aktor drugoplanowy” bez zastanowienia dałabym statuetkę właśnie Tomowi. Bez zastanowienia. Warto powiedzieć jeszcze dwa zdania o drugim aktorze robiącym ten film z punktu widzenia drugiego planu, a mianowicie Domhnallu Gleesonie. Ten człowiek to w ogóle ciekawa sprawa w tym sezonie, bo występuje on w aż czterech nominowanych produkcjach (poza Zjawą jeszcze Przebudzenie Mocy, Ex Machina i Brooklyn). Bardzo mi się podobała jego rola i jak na proporcjonalną ilość czasu ekranowego którą dysponował, być może był nawet lepszy niż DiCaprio.


Marsjanin

Na początku muszę przyznać się do pewnego faktu. Nie jestem fanką dwóch typów filmów: katastroficznych i traktujących o podboju kosmosu przez ludzi. O ile te pierwsze to temat na inną dyskusję, o tyle w przypadku drugich bardzo denerwuje mnie pakowanie ich do jednego worka z produkcjami si-fi typu Star Trek czy Gwiezdne Wojny (sic!) – bo kosmos, bo nie wiemy jak wygląda. Jasne, nasza wiedza na temat tego jak wygląda przestrzeń kosmiczna jest mocno ograniczona, niemniej nie da się potraktować w takich samych kategoriach produkcji w których galaktyka stanowi naturalne i pierwotne uniwersum, oraz takich w których człowiek wyprawia się w kosmos. Marsjanin jest rzecz jasna produkcją drugiego typu. Mówiąc szczerze nie byłam przekonana czy w ogóle chcę oglądać ten film, nie porwał mnie ani opis fabuły, ani pochlebne recenzje ani to, co obiecywały trailery. Sytuacja zmieniła się dopiero pod wpływem nominacji oscarowych, w których najnowszy film Ridleya Scotta wypadł zaskakująco dobrze. Ma on szansę na statuetkę w praktycznie wszystkich najważniejszych kategoriach, łącznie z najlepszym filmem i aktorem pierwszoplanowym. 

Zobaczyłam więc Marsjanina mimo iż myślałam, że nie obejrzę. I jak na to, czego się spodziewałam, nie zawiodłam się. Film jest zdecydowanie lepszy niż kilka ostatnich produkcji Ridleya Scotta i nadaje się do oglądania również dla tych, których kosmos nie pociąga w najmniejszym stopniu. Mamy bowiem głównego bohatera, Amerykanina typowego w każdym calu, który po nieudanej ekspedycji ląduje sam na Marsie i zmuszony jest radzić sobie w tym nieprzyjaznym skądinąd środowisku. Cała kosmiczna fabuła w sposób zgrabny przeplatana jest scenami na ziemi, gdzie jesteśmy świadkami morderczej pracy dziesiątków naukowców, specjalistów, inżynierów, fizyków i innych, którzy starają się zrobić wszystko aby uratować to jedno ludzkie życie. Trzeba podkreślić, że cała historia przedstawiona jest w mocno amerykańskim stylu, a więc ogląda się ją trochę jak przygotówkę, nie film z granicy życia i śmierci. W sumie całkiem dobrze świadczy o całej produkcji. Jako osoba nieznająca treści książki muszę też powiedzieć, że plusem sposobu poprowadzenia fabuły Marsjanina jest stosunkowa nieoczywistość ostatecznego rozwiązania. Jasne, mówiąc o kinie rozrywkowym (a Marsjanin niewątpliwie się do tej kategorii zalicza), jeśli mamy fajną zabawę, dobrze napisanych bohaterów i wartką akcję, jesteśmy w stanie przymknąć oko na oczywistość zakończenia. Scottowi udało się jednak pokazać historię w sposób zaskakujący, za co spokojnie można przyznać punkt.
Pochwalić też należy polskiego operatora Dariusza Wolskiego. Zdjęcia w Marsjaninie są absolutnie piękne. W ogóle wizualna strona filmu to jedna z najlepszych jego stron. 

Wielki plus należy się również za dobór obsady. Matt Damon gra bohatera wzbudzającego zdecydowanie pozytywne emocje, faceta który wygląda miło nawet w najbardziej ekstremalnych warunkach. Mimo że ciągnie on sam tak naprawdę cały film, wielkie brawa skierować należy również w stronę drugiego planu, gdzie pojawia się plejada znanych i dobrych aktorów. Widzimy Kate Marę, Jessicę Chastain, Kristen Wiig, Mackenzie Davis, Sebastaiana Stana i Seana Beana. Ich role nie są jakoś powalająco wielkie, ale na pewno zapadają w pamięć. Dodatkowo mamy też Jeffa Danielsa, który po raz kolejny pokazuje że nie jest marką bez pokrycia i potrafi wywiązać się ze swoich aktorskich obowiązków w sposób świetny. Jasną stroną filmu jest też Chiwetel Ejiofor. Generalnie obsada robi ten film. Zdecydowanie. Mogę śmiało powiedzieć, że chociażby ze względu na nią warto Marsjanina zobaczyć. Ze względu na brak fascynacji tematyką produkcja ta nie powaliła mnie, ale bez oporów jestem w stanie przyznać, że cieszę się że ją widziałam. Ogromna ilość nominacji dla kina będącego w sumie typową rozrywką nie do końca dziwi w kontekście tego, jak bardzo amerykański jest to film. 

The Big Short

The Big Short to ze względu na tematykę jeden z najgorętszych tytułów filmowych ostatnich miesięcy. Produkcja Adama McKaya przedstawia kulisy wielkiego kryzysu finansowego, który pod koniec ostatniej dekady sparaliżował rynki finansowe świata. Mówiąc w ogromnym skrócie, film przedstawia historię grupy amerykańskich finansistów, którzy przewidzieli kryzys i postanowili na tym zarobić. Oczywiście w grę wchodzą wielkie pieniądze, mało etyczne zagrania i machlojki – jedni zarabiają, inni tracą. Mechanizmy te są znane i zostały na dziesiątą stronę opisane przez specjalistów od finansów międzynarodowych, ale dla laików mimo wszystko nie jest to prosta sprawa. Mówię to z własnego doświadczenia, bo gdzieś na pewnym etapie studiów sama się z tym zetknęłam. Moja wiedza na temat przyczyn kryzysu finansowego nie jest na jakimś żenującym poziomie, ale mimo wszystko daleko mi do ludzi którzy potrafią bez zająknienia wyjaśniać różnicę między opcją egzotyczną a barierową… Podchodziłam więc do The Big Short z pewnymi obawami, nastawiając się na produkcję nudną albo co najmniej wtórną w stosunku do wszelkich innych filmów o podobnej tematyce, z Wilkiem z Wall Street na czele. Co się okazało? Ano okazało się, że dostałam najbardziej do tej pory pozytywną niespodziankę sezonu oscarowego.

The Big Short to nie jest film o tym, jak upada gospodarka światowa. To jest film o ludziach. O tym, jak psychologia i utarte mechanizmy działania determinują decyzje, jakie podejmuje się na rynkach finansowych. Wszystko to widzimy z perspektywy ludzi, którzy orientują się o pewnych rzeczach wcześniej i chcą zagrać na nosie niemoralnym, złodziejskim bankom. Wszystko zmienia się w momencie gdy orientujemy się, że przecież to wcale nie o banki chodzi. Chodzi o tysiące, setki tysięcy a wręcz miliony osób, których pieniądze za tymi bankami stoją. To jest ogromnie smutny, a jednocześnie naprawdę bardzo mocny przekaz od którego The Big Short (na szczęście dla produkcji) nie ucieka. 

Wielkim plusem The Big Short, można wręcz powiedzieć że główną i największą jego zaletą, jest pokazywanie trudnej tematyki w sposób zrozumiały, a jednocześnie bardzo rzetelny. To jest naprawdę ogromna umiejętność i nie dotyczy ona jedynie filmowców podejmujących istotne społecznie tematy, ale również pisarzy, dziennikarzy czy naukowców. Każdy z nas wie dobrze, czy to ze szkoły czy ze studiów, jak wiele zależy od nauczyciela. Oczywiście, to nie jest tak, że oglądanie The Big Short jest w stanie zastąpić nam wykład akademicki. Biorąc jednak pod uwagę funkcje jakie spełniać powinno w obecnych czasach kino, również to rozrywkowe, poważne podejście do widza i troska o to, aby wyniósł z sali kinowej coś więcej niż tylko uśmiech, jest czymś więcej niż tylko pożądanym modelem.

Bardzo ciekawym zabiegiem zastosowanym przez twórców filmu jest wydzielenie dwóch odmiennych płaszczyzn akcji. Pierwsza to tradycyjnie prowadzona fabuła, druga to ta, w której bohaterowie, niczym Frank Underwood w House of Cards, zwracają się bezpośrednio do widza, burząc czwartą ścianę i komentując zaistniałe wydarzenia. Tego typu „dokumentaryzowanie” filmów w wielu przypadkach okazuje się całkowitą pomyłką, ocierającą się o kicz i sztuczne moralizatorstwo. W przypadku The Big Short wypadło to świetnie. Zabieg ten nie tylko nie wybija z rytmu oglądania (film sam w sobie jest mocno dynamiczny), ale równocześnie utwierdza widza w przekonaniu, że wszystko to co widzi na ekranie jest tak naprawdę bardzo proste i każdy jest w stanie zrozumieć to, co się dzieje. 

Powiedzieć też trzeba, że The Big Short z pewnością nie byłby filmem tak dobrym, gdyby nie obsada. Gwiazdorska obsada chciałoby się powiedzieć. To, kto z czwórki głównych bohaterów wypada najlepiej jest rzecz jasna rzeczą ocenną, niemniej faktem jest, że zobaczyliśmy w filmie najlepszą rolę Christiana Bale’a od lat. Stworzył on kreację przekonującą, bohatera będącego jednocześnie społecznie wyalienowanym i łatwym do polubienia. Absolutnie nie dziwi mnie nominacja do Oscara, muszę wręcz powiedzieć, że drugoplanowy aktor męski urasta do poziomu najmocniejszej kategorii w całym zestawieniu. Doskonali są również Steve Carell i Ryan Gosling. Ten pierwszy pokazuje że nadaje się do czegoś więcej niż tylko średnio mądre amerykańskie komedie. Gosling natomiast zaskakuje naprawdę pozytywnie, szczególnie biorąc pod uwagę że nie miał on naprawdę dobrej roli od 2011 roku. Obowiązkowo pochwalić trzeba też Bada Pitta, będącego w filmie nie tylko aktorem, ale też producentem. Wspaniała sprawa. 


Na dzisiaj to tyle, recenzje kolejnych czterech filmów pojawią się na dniach. Jutro idę nawet w tym celu do kina na Spotlight. ^^
 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz