o mnie

niedziela, 21 lutego 2016

Ave, Cezar! czyli sen o Hollywood w wydaniu braci Coen



Bracia Coen wracają. Po trzech latach przerwy na ekrany kin wszedł ich najnowszy film, komediodramat Ave, Cezar! Jest to nie tylko sentymentalna podróż w czasie, zabawa konwencją i nieustanne puszczanie oka do widza, ale również ostateczny dowód na to, że mamy do czynienia z jednymi z najbardziej wszechstronnych twórców filmowych współczesnego kina. Ave, Cezar! to film przemyślany, posługujący się specyficznym humorem i bardzo mocno nastawiony na miłośników kina. Innymi słowy, rozrywka i dobro w czystej postaci. Naprawdę, tyle radości z oglądania filmu miałam chyba ostatnio na Przebudzeniu Mocy.  

Poniższa recenzja nie zawiera spoilerów, jedyne co się pojawia to krótki opis rodem z dystrybutora. Chociaż tak naprawdę to wcale nie rozbudowana i zaskakująca fabuła świadczy o wartości tego filmu.  

Jak doskonale wiadomo, Joel i Ethan Coenowie to specjaliści w zakresie swobodnego przeskakiwania między konwencjami i tematami filmowymi. Twórcy hitów takich jak Fargo czy Big Lebowski, którzy w 2010 roku odgrzali (nieodgrzewalny jak się wydawało) gatunek westernu kręcąc wybitne Prawdziwe Męstwo, a trzy lata później zaskoczyli wszystkich tworząc wspaniałą, kameralną produkcję Co jest grane, Davis?, postanowili zrealizować film, którego pomysł zrodził się w ich głowach już ponad dekadę temu.  Ave, Cezar! to historia złotej ery Hollywood, czasów w których przepych, rozmach i ogromne pieniądze szły w parze z rozpasaniem i hipokryzją. Fabryka Snów lat 50. to miejsce narodzin i rozkwitu największych nazwisk kina, to historie wzlotów, upadków i tradycyjnej amerykańskiej kariery od pucybuta do milionera. Ówczesne gwiazdy filmowe faktycznie zdawały się być bliżej galaktyki, pobudzając wyobraźnię milionów zwykłych ludzi, którzy o podobnym losie mogli jedynie pomarzyć. Hollywood był w tamtych czasach wytwórnią produktów kompletnych, idealnych nie tylko pod względem treści, ale i formy i wizerunku. Wszelkie elementy mogące ów perfekcyjny obraz naruszyć były automatycznie zamiatane pod dywan lub spychane na dalszy plan. Nad jak najlepszym wizerunkiem hollywoodzkiej galaktyki czuwały dziesiątki "ludzi-naprawiaczy", których praca, mimo iż niewidoczna, stanowiła kluczowy element funkcjonowania Fabryki Snów. To właśnie dzięki jednemu z takich „fixerów”, nieco tylnymi drzwiami, bracia Coen wprowadzają widza do wielkiego świata rozrywki połowy ubiegłego wieku. 

Scarlett w małej, ale jakże ważnej roli idealnej w oczach opinii publicznej młodej aktorki.
Główny bohater filmu, Eddie Mannix, to pracownik wielkiej wytwórni filmowej Capital Records, tworzącej kasowe produkcje i zatrudniającej największe gwiazdy. Jest on specjalistą od brudnej roboty, a więc od pilnowania aby żadne z głośnych nazwisk opłacanych przez wytwórnię nie wywołało skandalu. Kiedy następuje kryzys, wtedy pojawia się Eddie. Zawsze przed wszystkimi, z żelaznymi nerwami i zegarkiem w ręku, z pomocą swojej sekretarki załatwia każdą sprawę. To człowiek od ratowania karier i podtrzymywania iluzji, zawsze o godzinę przed wścibskimi dziennikarzami. Oglądając nowy film Coenów towarzyszymy Eddiemu na każdym kroku, będąc świadkami rozwiązywania przez niego coraz to bardziej absurdalnych spraw. Kiedy wydaje się, że nie może stać się nic gorszego niż pijana aktorka, niechciana ciąża gwiazdy, drewniany aktor na planie jednego z najwybitniejszych reżyserów, dzieję się TO. Koszmar, szok i niedowierzanie. Baird Whitlock, największa gwiazda wytwórni, aktor odgrywający główną rolę w kręconym właśnie filmie Hail, Caesar!, zostaje porwany przez tajemniczych sprawców. Nagłe zniknięcie gwiazdy oznacza nie tylko skandal wizerunkowy, ale również tysiące dolarów strat wynikających z opóźnienia produkcji filmu.  Co więcej, cała sprawa okazuje się mieć zdecydowanie głębsze dno, a widzowie szybko orientują się, że za porwaniem stoją ludzie pragnący wybudzić Amerykę z trwającego już za długo snu. Tłem całej afery jest rzecz jasna działalność wytwórni, gdzie równolegle przygotowywanych jest cały szereg  filmów różnych gatunków, z których wszystkie predestynowane są do roli hitów kinowych. 

Josh Brolin gra specjalistę od brudnej roboty i wyciągania ludzi z problemów.
 Bracia Coen nie byliby sobą, gdyby za prostą skądinąd historią nie ukryli czegoś głębszego. Kulisy pracy Eddiego Mannixa stanowią jedynie pretekst do pokazania widzom czasów, za którymi  jednocześnie tęskni się i się je wyśmiewa. Nie ma w tym zasadniczo nic dziwnego, wszakże złota era Hollywood to okres pełen sprzeczności. Bracia Coen stworzyli więc film sentymentalny, w sposób absurdalny, ale jednak dosadny pokazujący przeszłość znanej nam i lubianej branży. W swoim obrazie w sposób idealny bawią się oni konwencją, czerpiąc garściami ze znanych motywów, wizerunków a nawet tytułów. Cały film przepełniony jest scenami „filmu w filmie”, pokazującymi fragmenty produkcji rodem z Fabryki Snów przełomu wieków. Hail Ceasar! to nic innego jak nawiązanie do tworzonych w tym okresie epickich filmów historycznych, z Kleopatrą i Juliuszem Cezarem na czele. Mamy jednak też musical, western, klasyczny dramat, romans. Sceny te w sposób idealny naśladują estetykę filmową tamtych czasów, jednocześnie uwypuklając i wyśmiewając istniejące w nich schematy. Naprawdę, trudno się nie uśmiechnąć oglądając stepującego Channinga Tatuma jako marynarza w musicalowej produkcji, lub George’a Clooneya jako rzymskiego dowódcę filozofującego pod krzyżem z umierającym Jezusem. Generalnie, przewijający się w filmie bohaterowie to wręcz klasyczne przykłady stereotypowych postaci amerykańskiego kina. 

Ależ wspaniały jest George Clooney w roli średnio rozgarniętego hollywoodzkiego gwiazdora.
Wspaniałe są też momenty pokazujące proces tworzenia filmu, takie jak przekomarzanie się na planie, czy próby konsultowania scenariusza filmowego z grupami religijnymi. Bezcenne są też interakcje między porywaczami a porwanym gwiazdorem Hollywood. Absurd pokazywanych sytuacji bywa naprawdę srogi, a wszystko okraszone jest specyficzną, stylizowaną na klasyki lat 50. muzyką. Nie można nie być pod wrażeniem zręczności głównego bohatera w zakresie unikania wycieku informacji do prasy, oraz jego absurdalnych rozmów z dwoma rywalizującymi o sensacyjną informację dziennikarkami-bliźniaczkami. Oglądając te sceny siłą rzeczy śmiejemy się, ale pamiętajmy że mówimy o czasach, w których wizerunek aktorów budowany był nie na podstawie systematycznych nowinek dotyczących życia prywatnego, ale na wyobrażeniach płynących z kreacji aktorskich. Jeden artykuł stawiający gwiazdę w niekorzystnym świetle mógł zniszczyć całą karierę. Wtedy przecież (jeszcze bardziej niż dzisiaj) nie liczyło się to, kim się jest naprawdę, ale to, jak było się postrzeganym. 

Channing Tatum zrobił przez 10 minut więcej niż przez dwie części Magic Mike'a.
Powiedzieć trzeba wprost, że 90% sukcesu Ave, Cezar! to aktorstwo. Ogromne brawa należą się Joshowi Brolinowi za rolę Eddiego, ale nie tylko jemu. W zakresie postaci bracia Coen poszli trochę ścieżką Wesa Andersona w The Grant Budapest Hotel, zatrudniając duże ilości wybitnych aktorów do mniejszych, ale zapadających w pamięć ról w drugim planie. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że wielu z nich naigrywa się ze schematów w które sami gdzieś na pewnym etapie swojej kariery aktorskiej zostali wpisani. Mamy więc fenomenalnego George’a Clooneya w roli Bairda Whitlocka, amanta i bożyszcze Hollywood, ale jednocześnie faceta średnio rozgarniętego, podatnego na pseudointelektualny bełkot i puste filozofowanie. Scarlett Johansson odgrywa rolę gwiazdy DeeAnny Moran, której publiczny wizerunek niewinnej młodej aktorki absolutnie nie licuje z tym, jaka jest naprawdę. Doskonały jest Channing Tatum w małej roli aktora musicalowego, pokazując w ciągu dziesięciu minut więcej umiejętności tanecznych niż w dwóch częściach Magic Mike’a. Nie można zapominać o wspaniałej roli Ralpha Finnesa, który naprawdę skradł scenę w której się pojawił. Świetna (jak zwykle) jest występująca w podwójnej roli bliźniaczek-dziennikarek Tilda Swinton. Pochwały należą się też Aldenowi Ehrenreichowi za rolę westernowego aktora Hobiego Doyle’a, Frances McDormand za mały ale zabawny epizod jako operatorki dźwięku,  a także wielu innym aktorom, których nie sposób wymienić. Dość powiedzieć, że nazwisko braci Coen przyciągnęło naprawdę doskonałą ekipę, znaną z pierwszych i drugich planów oscarowych produkcji wybitnych reżyserów. 

Ralph Fiennes ukradł scenę w której się pojawił. <3
Mówiąc krótko, Ave, Cezar! to naprawdę bardzo udane dzieło filmowe, w sposób idealny łączący sentyment z satyrą, to co poważne z tym co zabawne. Podchodząc jednak do sprawy obiektywnie wypada mimo wszystko zaznaczyć, że prawdopodobnie nie jest to film dla wszystkich. Bracia Coen posługują się w nim bardzo specyficzną estetyką i chyba jest trochę prawdy w stwierdzeniu, że najlepszą zabawę ze wszystkich mieli oni sami. Nie oznacza to oczywiście, że produkcja ta nie oferuje widzowi dobrej rozrywki. Niewątpliwie jednak nie jest to ten sam rodzaj humoru, od którego kipi chociażby w Deadpoolu. Ave, Cezar! to ambitne kino rozrywkowe, zachwycające nie tyle na poziomie fabuły, co formy i przesłania. Bracia Coen po raz kolejny wygrali u mnie wszystko, skłaniając do zastanawiania się, bardzo doskonałym trzeba być artystą, aby stworzyć tyle świetnych i tak bardzo różnych od siebie filmów na przestrzeni ostatnich lat. Polecam, przekonajcie się o tym sami.


P.S. Wchodzimy w tydzień oscarowy, ostatni wpis na temat nominowanych filmów będzie we wtorek. W piątek lub sobotę będzie wpis przedoscarowy, a komentarz na temat ceremonii i zwycięzców w poniedziałek 29 lutego. W marcu wrócę na pewno do wpisów serialowych, bo cały czas oglądam nowe dobra i jest o czym pisać. Być może pojawi się też coś o Deadpoolu, chociaż czuję się trochę dziwnie z faktem, że każdy kto chciałby to oglądać w Polsce już pewnie widział. A w Hiszpanii dopiero wczoraj była premiera…  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz