o mnie

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

What kind of a Preacher are you? czyli czym zachwyca Kaznodzieja [recenzja]




O serialu na podstawie Kaznodziei – kultowego amerykańskiego komiksu autorstwa Gartha Ennisa i Steve’a Dillona, głośno było już od 2014 r. Wtedy oficjalnie potwierdzono, że prawa do ekranizacji dzieła kupiła stacja AMC, odpowiedzialna za inny komiksowy hit, The Walking Dead. Trzeba podkreślić, że informacja ta naprawdę zelektryzowała fanów, zastanawiających się, czy ten wybitny w swoim gatunku komiks, pełen jednak przemocy, alkoholu i aluzji politycznych, będzie możliwy do przeniesienia na ekran w formie oddającej jego specyficzny klimat. Po zakończeniu pierwszej, dziesięcioodcinkowej odsłony serialu, wnioski nasuwają się same. Produkcja trójki Evan Goldberg, Seth Rogen i Sam Catlin wyszła poza toczące się w fandomie dyskusje, będąc znakomitym, broniącym się jako niezależna produkcja serialem. Preacher to jedna z najlepszych propozycji nie tylko sezonu wiosenno-letniego, ale w ogóle ostatniego roku. Za nic nie możecie jej przegapić. Mówię to z pełnym przekonaniem, specjalnie po to czekałam z recenzją do finałowego odcinka.

Nie będę oszukiwać, nie byłam fanką Kaznodziei przed serialem, a do samej produkcji AMC przyciągnęły mnie głównie nazwiska oraz marka stacji. Zasiadłam więc do pierwszego odcinka, później do drugiego i co się stało? Szybciutko przekonałam się, że Preacher to serial tak wciągający, barwny i urzekający klimatem, że nie jestem w stanie zatrzymać się jedynie na tym, co widzę. MUSZĘ wiedzieć, co dzieje się z bohaterami, jakie są ich losy i interakcje między nimi. Przeczytałam wszystkie komiksy w dwa dni, wsiąkając w ten świat jeszcze bardziej. Nie chcę tutaj kreować się na jakąś wielką ekspertkę w zakresie tej serii, ale wydaje mi się, że znajomość komiksów pomogła mi w bieżącym rozumieniu serialu, podobnie jak pomaga mi teraz napisać ten wpis. Po obejrzeniu pierwszego sezonu Preachera widać wyraźnie, że stanowi swego rodzaju prequel wydarzeń z komiksu, i mimo że pewne wątki pokrywają się, na opisane na kartach zeszytów przygody czekać będziemy musieli zapewne aż do sezonu drugiego.

Tytułowym bohaterem Preachera jest Jesse Custer, kaznodzieja w małym miasteczku Annville w Teksasie. Niby okej, ale jednak pojawia się pewien problem. Mianowicie, Jesse to nie jest taki po prostu zwykły duchowny. Pewnego dnia obdarzony zostaje on Genesis – dorównującą Bogu mocą zrodzoną ze związku anioła i demona, dającą jego właścicielowi nadprzyrodzone zdolności. Nasz bohater zmuszony jest poradzić sobie z tym faktem, jak również z ciążącą nad nim przeszłością. Warto podkreślić, że serialowy Jesse jest nieco bardziej wycofaną postacią niż Jesse komiksowy, ale nie można powiedzieć złego słowa o takim podejściu do sprawy. Oglądając widzimy bardzo dobrze, że nasz bohater to człowiek naznaczony przez przeszłość, tkwiący w prowincjonalnym teksańskim kościele, robiący rzeczy do których prawdopodobnie w ogóle nie ma powołania. Kolejne odcinki wyjawiają nam poszczególne elementy układanki, częściowo chociaż pozwalając odpowiedzieć na pytanie, co skłoniło Jessego do wyboru kapłaństwa. Kaznodzieja jest typowym przykładem bohatera, który zagubił się na pewnym etapie swojego życia, i mimo że chce dobrze, nie do końca mu to wychodzi. Genesis staje się dla niego niepowtarzalną szansą na legitymizację obranej przez siebie drogi. Wreszcie może on pokazać innym, jak również (być może przede wszystkim) sobie, że to co robi ma sens. W zmaganiach ze światem towarzyszą Jessemu jego była/przyszła/obecna (to skomplikowane…) dziewczyna Tulip O’Hare oraz pochodzący z Dublina 119-letni wampir Cassidy. 

Wielkim atutem Preachera, widocznym już od pierwszych scen pierwszego odcinka, jest wciągająco prowadzona narracja. Skłamałby ten, kto powiedziałby, że akcja w serialu rozwija się szybko, a losy bohaterów wyjawiane są nam od razu. Serial pełen jest długich, niepospiesznych scen, które po jakimś czasie dopiero układają się w logiczną całość. Tego typu rozwiązanie nie przeszkadza jednak w oglądaniu, a wręcz przeciwnie – skłania do sięgnięcia po kolejny odcinek. Duża w tym zasługa dobrze napisanych i świetnie zagranych postaci, na których od samego początku nam zależy, mimo że praktycznie nic o nich nie wiemy. Odgrywający Jessego Dominic Cooper dopiero niedawno zaczął pokazywać swoje umiejętności aktorskie w sensownych produkcjach, a w Preacherze bije on wszystkie swoje dotychczasowe kreacje o głowę. Jestem też pod ogromnym wrażeniem serialowej Tulip, wspaniale odgrywanej przez Ruth Neggę. Postać ta jest odległa od komiksowego pierwowzoru, co paradoksalnie stanowi jeden z największych jej atutów. I nie chodzi tutaj o różnice w wyglądzie. Serialowa Tulip ma dużo mocniej zarysowany charakter - jest gwałtowna, impulsywna, porywcza i nonszalancka, ale jednocześnie bardzo naturalna we wszystkim co robi. Na pierwszy rzut oka wydawać się może, że istnieją dla niej tylko proste rozwiązania, dwa światy, czarny, biały i zero szarości pomiędzy. Z biegiem serialu ukazywana nam jest jednak skomplikowana natura bohaterki, która koniec końców okazuje się osobą skłonną do poświęceń (mimo że w dalszym ciągu skupioną na swoim celu). Śledzę karierę aktorską Ruth Neggi jeszcze od czasów jej występów na krajowym, irlandzkim podwórku, i z każdą kolejną rolą jestem pod większym wrażeniem. To właśnie dzięki jej kreacji w Preacherze dostaliśmy jedną z najlepszych postaci kobiecych w telewizji ostatnich lat.

Dodatkowo, i to trzeba zaznaczyć bardzo wyraźnie, nie byłoby Preachera, czy to komiksowego, czy serialowego, gdyby nie Cassidy. Irlandzki wampir jest jedną z najbardziej charakterystycznych postaci komiksu, a położenie tej kreacji spokojnie mogłoby położyć cały serial. Do dziś nie mogę więc wyjść z podziwu, że twórcy serialu znaleźli do tej roli człowieka, który nie tyle fenomenalnie gra Cassidy’ego, co... jest nim w prawdziwym życiu. Joe Gilgun (znany też jako Rudy z Misfits) to bardzo specyficzny aktor, a gdy popatrzeć na jego wygląd, biografię i wypowiedzi, naprawdę widać wyraźnie, że nie było nikogo kto bardziej nadawałby się do roli Cassa. Sądzę że fanboje Kaznodziei są w stanie się tutaj ze mną zgodzić bez żalu. Cassidy to postać przeciekawa, tryskająca fenomenalnym brytyjskim humorem i nieco łopatologiczną logiką, ale też wymykająca się jednoznacznym klasyfikacjom. Z jednej strony widzimy w nim uzależnionego od używek i alkoholu wampira, który nie ma problemu z uśmiercaniem ludzi (chociaż, jak podkreśla, nie zabija nikogo, kto na to nie zasługuje), a obowiązki traktuje z dużą dozą elastyczności. Z drugiej jednak, trudno o bardziej lojalną i oddaną przyjaciołom postać. Jest on też prawdopodobnie jedyną w całym Annville racjonalnie myślącą osobą. Zupełnie niesłychane wydaje się, że w relacjach wampir-kaznodzieja ten pierwszy może być głosem rozsądku – a w przypadku Cassa i Jessy’ego tak właśnie jest. Fenomenalne są również interakcje na linii Cass-Tulip, oddające całą skalę emocji, od tych najbardziej pozytywnych do negatywnych. Jestem absolutną psychofanką Cassidy'ego, i moim zdaniem dobrze, że twórcy serialu zaopatrzyli go w nieco więcej rozumu niż Ennis i Dillon, zachowując przy tym cały urok postaci. Piękny jest potencjał rozwoju tego bohatera w kolejnych sezonach. 

W Preacherze nie brak też innych postaci-mieszkańców Annville, z których część to prawdziwe komiksowe klasyki. Mamy więc jedną z najbardziej rozpoznawanych postaci zeszytów Ennisa i Dillona – Eugene’a Roota, lepiej znanego jako Gębodupa. Wprowadzenie tak charakterystycznego bohatera nie mogło się nie udać, a każda scena z jego udziałem głęboko zapada w pamięć i mocno ryje mózg. Dużą rolę w pierwszym sezonie ma również potentat przemysłu mięsnego Odin Quincannon, w komiksach przewijający się przez jeden wątek. Generalnie, twórców Preachera należy pochwalić za bardzo umiejętne dobudowywanie historii do bohaterów, którzy u Ennisa i Dillona tonęli pod naporem biegających po drugim planie postaci. Wspaniale wykorzystany jest potencjał dwóch aniołów, zesłanych na ziemię w celu odnalezienia Genesis. Dynamika między Fiore a DeBlancem jest doskonała, a wszelkie sceny w których pojawiają się owi bohaterowie to złoto telewizji. 

Oczywiście nie można zapomnieć tutaj o Świętym od Morderców – jednym z najgorszych villainów w historii współczesnego komiksu. Postać ta, będąca de facto ponurym, westernowym rewolwerowcem, jest niczym innym jak tylko wcieleniem zła. W pierwszej serii Preachera dostaje on osobny wątek, który dla niezaznajomionych z komiksami może się wydawać na początku nieco niezrozumiały. Z biegiem odcinków jednak wszystko staje się jasne, a serialowe poprowadzenie jego historii jest jedną z najlepszych (o ile nie najlepszą) zmianą fabularną w stosunku do komiksu. 

Co więcej, poprzez wprowadzenie Emily Woodrow, zupełnie nowej bohaterki będącej prawą ręką Jessy’ego w sprawach kościelnych, twórcy Preachera pokazali, że radzą sobie w uniwersum i rozumieją jego specyfikę. Emily jest tym typem bohatera, który w teorii nie miał szans się udać. Mając świetnie napisane komiksowe postaci Jessego, Cassa i Tulip, trudno było stworzyć od zera kolejną fabularnie nienaciąganą bohaterkę. A jednak. Ku mojemu zdziwieniu, odgrywana przez Lucy Griffiths Emily wyjątkowo do serialowego uniwersum Preachera pasuje - ma charakter, rozwój postaci i naprawdę nie jest w tej fabule zbędna. 


Preacher nie jest w 100% wierną ekranizacją komiksów Ennisa i Dillona, jednak nieprawdą byłoby stwierdzenie, że nie aspiruje do bycia serialem cechującym się komiksową estetyką. Widać to szczególnie w scenach dynamicznych, takich jak bójki, pojedynki czy wybuchy. Perfekcyjnie dopracowana choreografia, jak również doskonała praca kamery, pozwalają nam dokładnie przyglądać się konkretnym ujęciom, co często sprawia wrażenie przeglądania kolejnych okien komiksu. Dodatkowo unika się dzięki temu typowego „lania po mordach”, a przemoc, gdy takowa już się pojawi, sprawia wrażenie dużo znośniejszej i mniej obrzydliwej. Co więcej, tego typu sceny zwykle niosą za sobą sporą dawkę humoru sytuacyjnego, co dodatkowo potęguje wspomniany efekt i sprawia, że oglądanie Preachera staje się czystą przyjemnością. Annville w stanie Teksas to miejsce przerysowane, stale balansujące na granicy absurdu, co skrupulatnie podkreślane jest w każdym odcinku serialu (apogeum następuje w finale), budując specyficzny klimat produkcji.

Warto podkreślić też wspaniałą, klimatyczną muzykę, która „robi” Preachera na równym poziomie co obraz i aktorstwo. Doskonałą pracę zrobiono dobierając piosenki do poszczególnych odcinków, szczególnie że większość z nich totalnie wykracza poza mainstream. Wśród utworów znajdziemy zarówno ballady, piosenki country, pop, rock jak i jazz. To jest naprawdę miodne zestawienie i szczerze polecam zapoznanie się. Po drugie, ten serial ma też jedną z najlepszych, najbardziej klimatycznych czołówek jakie widziałam kiedykolwiek. 

W tym momencie wypadałoby zastanowić się nad jakimiś wadami tego serialu. Zapewne i takie da się znaleźć. Niektórzy powiedzą, że część odcinków w środku sezonu jest przegadana, a ciekawe wątki odkładane są do dalszego rozwinięcia. Inni mówią też, że nie znając komiksów ciężko jest się połapać w niektórych wątkach, a cały szereg rzeczy rozumie się dopiero po obejrzeniu całości sezonu. Mówiąc szczerze, trudno mi jest te mankamenty dostrzec… Oglądanie Preachera co tydzień stanowiło jedną z najlepszych rozrywek ostatnich kilku miesięcy i naprawdę nie wiem, jak może się ten serial nie podobać. AMC po raz kolejny potwierdziło, że w kwestii telewizji jakościowej jest daleko przed HBO. Zaiste, nie mogę się doczekać drugiego sezonu, tym bardziej że twórcy zaserwowali naprawdę epicki finał, pięknie łącząc oryginalne wątki serialowe z tym, jak rozpoczyna się fabuła komiksu. To jest wszystko zbyt dobre. :')

Ten serial to prawdziwe złoto i jestem skłonna polecać go jako najlepszą amerykańską produkcję 2016 roku. Nie wiem czy obejrzę jeszcze coś lepszego, a póki co chyba nawet Stranger Things stawiałabym na drugim miejscu. 


Unholy Trinity zmierza ku przygodzie.

P.S. Jest coś zabawnego w tym, że bohaterami moich dwóch ulubionych seriali są duchowni. Co prawda trudno porównywać Preachera do Grantchester, ale fakty jednak są w tym przypadku nagie. :') 

P.S.2. Mam świadomość, że wpisy pojawiają się ostatnio z mniejszą częstotliwością. Wynika to po części z innych obowiązków, po części z faktu, że sporo mnie ostatnio nie ma w domu. Nie miałam nawet jak obejrzeć ostatnich premier kinowych ze Star Trekiem na czele. Będę nadrabiać w sierpniu, postaram się też pisać tu częściej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz