o mnie

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Legion na słowo honoru, czyli Suicide Squad



Suicide Squad to prawdopodobnie najgłośniejsza premiera mocnego filmowo sezonu wakacyjnego, dla wielu wręcz najbardziej wyczekiwany film roku. Zdaję sobie sprawę, że w polskich kinach produkcję tę obejrzeć można już od ponad tygodnia, a jakakolwiek reakcja z mojej strony dopiero w dniu dzisiejszym sugeruje, jakobym mieszkała w jaskini bądź pod kamieniem. Cóż, jako iż ostatni miesiąc spędziłam na drugiej półkuli (zarówno horyzontalnie jak i wertykalnie), nie miałam możliwości obejrzenia Suicide Squad wcześniej. Nie ukrywajmy też – recenzje nie zachęcały do szybkiego seansu. W kinie byłam wczoraj. Postanowiłam podzielić się tutaj komentarzem, rozbudowanym w stosunku do tego, co można na szybko napisać na facebooku. Nie jest to recenzja, ale raczej garść luźnych uwag. Zakładam, że wszyscy którzy film bardzo chcieli zobaczyć już to zrobili, a więc poniżej nie przejmuję się spoilerami. 



Po pierwsze i najważniejsze, w przypadku Suicide Squad najbardziej boli zmarnowany potencjał. Możliwości zrobienia czegoś epickiego były ogromne. Bardzo widać, że dużo scen zostało uciętych w połowie, widać te słynne już dokrętki i poprawianie filmu chwilę przed premierą. Mimo że historia broni się na papierze, sposób montażu leży. O ile początek jest jeszcze całkiem spójny i fajnie poprowadzony, dalej jest już randomowa kompilacja z większym bądź mniejszym ładem i składem. Co chwilę miałam wrażenie, że twórcy filmu chcą nam coś powiedzieć, ale nie mogą tego dokończyć, bo wątek trzeba rwać i przeskakiwać do następnego – było tak z Jokerem i Harley, z Enchantress i Flagiem, a nawet z Deadshotem i córką. Momentami to naprawdę utrudniało czerpanie przyjemności z oglądania.

Kolejny problem Suicide Squad rozbija się o postacie. Są one totalnie nierówne. Sprawia to, że już od samego początku mamy trudności z określeniem grupy bohaterów mianem squadu (czy też, jak chce polski tłumacz, legionu), bo jedyne co widzimy to zbieranina dziwnych randomów. Pełną (o tyle o ile) historię dostajemy jedynie w przypadku Deadshota i Harley Quinn, reszta składu potraktowana została totalnie po macoszemu. O Boomerangu i Killer Crocu i nie wiemy nic. Co więcej, o ile Boomerang jest w sumie całkiem fajnie zagranym gościem i da się go lubić, jego obecność na ekranie jest totalnie zbędna. Killer Croc niby coś robi (np. wychodzi żywo z misji, której nie miał prawa przeżyć nikt), ale spokojnie mogłoby się go z tego filmu wykasować. Katana i El Diablo dostają słabe migawki, które pozwalają nam powiedzieć o nich dodatkowe trzy słowa. Ta pierwsza jest kolejną postacią zupełnie bez sensu – nie wiemy czemu pomaga ona rządowi, skąd wzięła się w USA, o co chodzi ze śmiercią jej męża - generalnie nie wiemy nic, co miałoby jakiekolwiek znaczenie z punktu widzenia fabuły. El Diablo jest chyba najbardziej przewidywalną postacią filmowego uniwersum DC – „szlachetny złoczyńca”, który oczywiście traci życie poświęcając się za sprawę. Czy ktokolwiek nie domyślał się, że będzie on pod koniec ginąć....? No właśnie. Zastanawia mnie jedynie, jak to się stało że twórcy filmu nie zauważyli różnicy pomiędzy miotaniem ogniem a zmienianiem się w ogniowego potwora w czasie walki z bossem. WTF. 

Wątku Slipknota w ogóle nie ma co komentować, trudno go w zasadzie w ogóle nazwać wątkiem. Koleś pojawia się tylko po to, aby widz zobaczył, że członkowie Suicide Squad naprawdę mają wszczepione w szyję mini-ładunki. Abstrahuję już, że motyw ten został poprowadzony na maksa niekonsekwentnie, bo gdzieś tak od połowy filmu wszyscy zapominają, że Harley jest rozbrojona i w sumie to mogłaby uciekać (ona sama zdaje się o tym nie pamiętać). 


Totalnie nie kupuję historii Enchantress/Dr Moone, która nie jest ani w pełni komiksowa, ani nawet w pełni spójna. O Moone generalnie wiemy tyle, że była archeologiem, weszła do jakiejś jaskini i przeniknął ją duch wiedźmy Enchantress. Po tym wszystkim udało się jej zakochać w Ricku Flagu, który, z tego co rozumiem, został podstawiony przez Amandę Waller właśnie w tym celu. Niech mi ktoś wyjaśni sens tego wątku, podobnie jak cały motyw z bratem Enchantress, który jako „główny złol” w ogóle nie robi wrażenia. Nie będę nawet wymieniać nieścisłości pojawiających się w kontekście historii Enchantress-brat, bo musiałabym pisać tylko o tym. Dziwię się twórcom, bo spokojnie można byłoby osiągnąć taki sam albo i lepszy efekt posługując się tylko wiedźmą. 

Podobała mi się Harley, ale obawiam się, że wynika to raczej z mojej sympatii do Margot Robbie. W przypadku jej wątku chyba najbardziej widać, jak zgubne dla całego filmu skutki przyniosło cięcie scen. Dostajemy postać dobrze odegraną, ale ze słabo napisanym wątkiem, co skutkuje niejasnymi motywacjami i niewiarygodną przemianą. Ja już naprawdę abstrahuję od tego, że historia Harley, szczególnie zaś jej relacji z Jokerem, wbrew pozorom nijak się ma do komiksowej. Trudno, to nie musi być problem, kino jest wszakże dla wszystkich. Problem polega na tym, że nawet z samego filmu nie wiadomo tak naprawdę, czy Doktor Quinzell stała się Harley bardziej dlatego, że zakochała się w Jokerze, czy też dlatego, że ten ostatni poraził ją elektrowstrząsami kazał skakać do kwasu. Można się domyślać, że twórcy próbowali położyć więcej nacisku na rozwiązanie numer jeden, ale co z tego, skoro potwierdzenie tego znaleźć można w scenach, które ostatecznie wyleciały z produkcji. Swoją drogą, żaden z żartów autorstwa Harley nie był śmieszny. Mogłabym położyć na to przysłowiową lagę (każdy wie, że ta bohaterka miała głównie irytować), gdyby nie założenie twórców, że gagi Harley mają służyć jako comic relief.
Śmiechom nie było końca. 


Co do samego Jokera, jego obecność w filmie jest klasycznym przykładem fanserwisu, i to fanserwisu w najgorszym możliwym wykonaniu. To, co zostało z tej postaci po wywaleniu (jeśli wierzyć osobom związanym z produkcją) 20 minut scen, nie nadaje się praktycznie do żadnego głębszego komentowania, i w moim przekonaniu trudno nawet porównywać takiego okrojonego Jokera do wcześniejszych wersji tej postaci. Nie jestem skłonna wylewać wiadra pomyj na Jareda Leto w tej roli, mimo że jego Joker wydał mi się bardzo jednowymiarowym, w sumie dość klasycznym gangsterskim złolem bez polotu. Jak wszyscy wiemy, Joker powinien nie tylko przerażać, ale i przyciągać, fascynować. Oglądając Leto w tej roli, jeszcze z tym tosterem na zębach i z dziwnymi tatuażami, naprawdę ciężko było mi wyobrazić sobie, że coś w tym człowieku faktycznie mogło zainteresować Harley - głównie dlatego, że twórcy nie dali w ogóle szansy na dojście do takiego wyobrażenia. Według mnie również i w tym przypadku wina leży nie tyle po stronie aktora i złego odegrania roli, co po stronie lipnego scenariusza. Postać Leto-Jokera, również w duecie z Harley, miała spory potencjał w filmowym uniwersum DC, który oczywiście został zaprzepaszczony. Doszłam do wniosku, że wolałabym oglądać produkcję dedykowaną tylko i wyłącznie tej dwójce, gdzie zamknięta w trzech na krzyż scenach historia ich znajomości pokazana byłaby w sensowny, wyczerpujący sposób.  

Pozytywnie jako postać oceniam również Deadshota, który jako jeden z niewielu mógł się pochwalić jakąkolwiek motywacją i sensownie poprowadzonym wątkiem. Z drugiej strony jednak powiedzieć trzeba, że bohater ta wyszedł mocno sztampowo i „od kalki”. Nie zmienia to faktu, że lepszy on niż którykolwiek inny facet w Suicide Squad. 

Żeby nie było, że tylko narzekam i mieszam film z błotem – były też elementy, które naprawdę mi się podobały. Co prawda głupio mówić, że jednym z największych plusów produkcji jest soundtrack, ale naprawdę robi on robotę. 


Powiedzmy sobie jedno wprost – Suicide Squad ma sporo dziur fabularnych i jest słabo zmontowany, ale nie uważam aby był to powód do określania tego filmu jako „najgorszej rzeczy w kinach w tym roku” bądź „największego dna od DC” (Man of Steel dalej bez konkurencji). W moim przekonaniu charakterystyka ta sprawia, że mówimy o produkcji średniej, która nie wywołuje emocji,  o której za rok pewnie nikt nie będzie już chciał rozmawiać, a za pięć lat nikt już nie będzie pamiętał. Problemem Suicide Squad jest głównie to, że nie jesteśmy w stanie przywiązać się do bohaterów, gdyż niczego o nich nie wiemy i zupełnie nam na nich nie zależy. Harley i Deadshot są wyjątkami potwierdzającymi regułę. 

Konkluzja z tego wszystkiego jest taka, że DC zrobiło fatalny błąd budując swoje uniwersum na szybkiego, chcąc w 2 lata załatwić tyle, ile Marvel robił przez lat 5-6. Zamiast cisnąć Suicide Squad i wrzucać do filmu siedmiu bohaterów (w tym pięciu randomów), można było zrobić porządny film o Deadshocie oraz porządny film o Jokerze i Harley. Podejrzewam, że efekt byłby o kilka klas lepszy.

P.S. Scena po napisach była tak ostentacyjną wprowadzanką do Justice League, że szok. Serio, mogliby postarać się o coś lepszego. 

2 komentarze:

  1. Widziałam suicide squad i powiem Ci, że określiłaś w swojej recenzji dokładnie to co chciałabym przekazać gdybym umiała. Może z wyjątkiem Jokera, tzn oczywiście że było zbyt mało scen żeby w ogóle można go było oceniać, po prostu mam słabość do Jareda Leto(i uważam że zrobili mu krzywdę w tym filmie) podsumowując - Recenzja bardzo dobra, jedynym minusem są literówki, które Ci się wkradły. Jeśli znajdziesz czas to sprawdź ten tekst jeszcze raz w ich poszukiwaniu. Będę obserwować twojego bloga!:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za komentarz, cieszy mnie że zgadzasz się z większością treści recenzji. ;) Z Jokerem mam problem w dalszym ciągu, bo im więcej myślę o tej postaci, tym bardziej widzę, jak bardzo mógł on ratować uniwersum DC, a nie rozczarowywać w Suicide Squad. Jared Leto miał potencjał jako Joker i na pewno nie pokazał się na 100% możliwości. Nie od dziś wiadomo że to doskonały aktor. Wcale nie zdziwiłabym się, gdyby on sam był zawiedziony tym, co zostało z tej roli po okrojeniu materiału wyjściowego na taką skalę.
      Literówki też cenna uwaga, jestem słuchowcem i czasami mam problem z zobaczeniem takich rzeczy z ekranu komputera. Zaraz poprawię.

      Usuń