o mnie

poniedziałek, 9 maja 2016

We fight, czyli Kapitan Ameryka: Civil War [recenzja]



Kapitan Ameryka Civil War to jeden z najbardziej oczekiwanych blockbusterów tego roku. Wielu zastanawiało się, czy eksperyment włączenia do jednej historii kilkunastu superbohaterów, z których praktycznie każdy mógłby mieć własny film, powiedzie się. Powiem wprost. Nie jest źle. Nie ulega wątpliwości, iż film braci Russo jest najlepszym co wyprodukował Marvel Cinematic Universe od lat, a zdaniem wielu to w ogóle numer jeden w kategorii kina superbohaterskiego. Civil War to produkcja dynamiczna, pomimo swoich 2 godzin i 26 minut pozbawiona dłużyzn, doskonale wykorzystująca klasowych aktorów i imponująca efektami specjalnymi. Film ma bardzo wiele plusów, jednak w ostatecznym rozrachunku twórcy nie ustrzegli się kilku błędów. Wyszłam z najnowszego Kapitana Ameryki zadowolona, jednak w dalszym ciągu uważam, że najlepszą produkcją Marvela jest Zimowy Żołnierz




Zacznę może od rzeczy banalnej. Civil War to film wielowątkowy, w sporym stopniu odchodzący od historii znanej nam z komiksu o tym samym tytule. Mówimy tutaj nie tylko o sporze między zwolennikami a przeciwnikami przyjęcia ustawy regulującej działalność superbohaterów, ale też sporze politycznym, konflikcie personalnym, jak również o wątku zemsty. Wszystko to na pierwszy rzut oka kształtuje się bardzo spójnie i sensownie. No ale po kolei.

Trzeba podkreślić, że wielkim plusem filmu jest  mądre, niesztampowe zarysowanie konfliktu między #TeamCap i #TeamStark. Tu nie chodzi tylko o to, że facet z tarczą bije się z facetem w zbroi, bo mają inne poglądy na grupę Avengers. Poza polityką i odmiennymi wizjami przyszłości, w grę wchodzą też wątki osobiste i animozje wynikające z przeszłości. Innymi słowy, kiedy mówimy o najwyższych wartościach, spór między dwoma superbohaterami staje się bardzo trudny, o ile nie niemożliwy do rozwiązania. Co więcej, patrząc na jego rozwój, szczególnie pod koniec, gdy mamy już pełen obraz tego, o co naprawdę idzie, ciężko jest powiedzieć która strona tak naprawdę ma rację. Trudno jest ustawić sobie w statusie #TeamCap i bezrefleksyjnie, przez cały film trwać w poparciu dla Kapitana. Podobnie z resztą jak w przypadku drużyny Starka.

Skoro już o tytułowym bohaterze mowa, muszę przyznać że nie spodziewałam się, że Kapitan będzie aż tak niejednoznaczną postacią, bardzo mocno balansującą na granicy poczucia obowiązku i bezkompromisowości. Wyjątkowo często wychodzi z niego natura Steve’a Rogersa, chłopaka z Brooklynu, kierującego się swoim interesem, nie zaś amerykańskiego superbohatera i lidera grupy Avengers. Niby nie ma się co dziwić, bo wątków osobistych jest w tym filmie naprawdę nagromadzenie. Niemniej, niekiedy naprawdę można mieć wątpliwości, czy głoszone przez Capa górnolotne hasła i dobre intencje nie stanowią jedynie przykrywki do prywaty i załatwiania spraw, na których na dobrą sprawę zależy tylko jemu. Nie oznacza to oczywiście, że Kapitan to postać zła. Civil War jest z punktu widzenia psychologii jego postaci filmem przełomowym, i paradoksalnie dlatego nie uważam owej produkcji za kryptoavengersów 3. Po raz pierwszy od stania się superbohaterem, Steve Rogers jest w nim bowiem w pierwszej kolejności człowiekiem.

Ludzki do granic możliwości jest również Tony Stark. Muszę powiedzieć, że nie jestem fanką postaci Iron Mana, a Robert Downey Jr odgrywający na ekranie samego siebie jakoś nigdy nie przypadał mi do gustu. Tym razem jest jednak inaczej. W dalszym ciągu, targany wyrzutami sumienia, Tony czuje się odpowiedzialny za świat, ale dodatkowo zmuszony jest on do zmierzenia się z własnymi demonami. Nie dostajemy śmieszkującego milionera pobudzającego wyobraźnię świata tym, jak wiele może zrobić. W Starku przez cały film widać wielki żal i bezradność, a z biegiem akcji jego świat coraz bardziej się rozpada. 

W tym kontekście podkreślić należy, że Civil War nie zaistniałaby w takiej formie, gdyby nie świetne aktorstwo Chrisa Evansa i Roberta Downey Jr. Być może trudno w to uwierzyć, ale w moim przekonaniu są to ich najlepsze role od lat i na pewno jedne z najlepszych w karierze. Duża w tym zasługa scenariusza, w którym, w przeciwieństwie do Czasu Ultrona, nie roi się od suchych dialogów i żenujących gagów. Jest za to wiele scen przepełnionych emocjami, dających pole do popisu dla aktorów. Evansowi i RDJ udało się odegrać swoje partie doskonale. Kiedy płakali – to naprawdę, kiedy walczyli – to na śmierć i życie. Momentami gniew bohaterów aż wylewał się z ekranu. Naprawdę były chwile, kiedy wydawało się, że nasi kryształowi superbohaterowie nie cofną się przez absolutnie niczym.

Mówiąc o postaciach, nie można nie odnieść się do całej plejady bohaterów pojawiających się w filmie i walczących po stronie Starka lub Rogersa. Dobrze udało się braciom Russo zarysować znacznie się od siebie różniące motywacje bohaterów. Oczywiście zdajemy sobie sprawę z faktu, że to nie sam stosunek do ustawy stanowił we wszystkich przypadkach argument ostateczny. Część superbohaterów przyłączała się do drużyny ze względu na lojalność lub podziw w stosunku do lidera, inni szukali zemsty, jeszcze inni po prostu dali się przekonać. Naprawdę wspaniałe jest, że żadna z postaci nie ma w filmie pustych, bezsensownych scen, a obecność bohaterów na ekranie wykorzystana jest w 100%. Bardzo fajnie wyszła twórcom dynamika relacji Wandy (która dopiero staje się Scarlet Witch) i Visiona (osobiście cieszy mnie fakt, że do minimum zdecydowano się ograniczyć wątki nadprzyrodzone, kosmiczne i wszelkie związane z kamieniami nieskończoności). Czarna Wdowa wreszcie ma do powiedzenia coś więcej, niż żenujące monologi o sterylizacji i byciu potworem. Jako comic relief doskonale wypada Ant-Man, zachowując swój charakter z solowego filmu. Absolutnie zakochałam się w Falconie, który w Civil War ma tyle miodnych kwestii i wcale nie żenujących żartów, że po prostu jest to najlepsze. Hawkeye to mój ulubiony Avenger i w sumie nie muszę go chwalić (ważne że jest :’)))))), aczkolwiek trochę ubolewam, że jego pojawienie się w filmie wyszło tak trochę biednie i bez kontekstu. Pochwała należy się za to za doskonałe wprowadzenie do świata MCU Czarnej Pantery, jak również Spider Mana, który naprawdę kradł w swoich scenach show. O ile nigdy nie byłam fanką człowieka-pająka, tak czekam na solowy film o nim jak mało na co. 

Kolejnym wątkiem, mocno łączącym się z tytułową wojną domową, któremu poświęcono w filmie sporo miejsca, jest relacja Steve’a Rogersa z Buckym. Celowo nie używam tutaj nazwy Kapitan Ameryka, bo to właśnie w scenach ze swoim najbliższym przyjacielem Steve jest w największym stopniu sobą. Dowiadujemy się sporo na temat przeszłości Bucky’ego, co jednoznacznie potwierdza nam rzecz wiadomą: jest to postać zdecydowanie najbardziej tragiczna, wbrew własnej woli napędzająca konflikt między superbohaterami i stawiająca ich w sytuacji, z której tak naprawdę nie znajduje się wyjścia. Spore brawa należą się w tym miejscu Sebastianowi Stanowi, który zrobił tą rolą naprawdę miodną robotę. 

Przyszedł czas na głos krytyki, chociaż nie będzie to krytyka miażdżąca. Tak, należę do tej grupy osób, które uważają, że wprowadzenie Helmuta Zemo jako złego było złym pomysłem. Zdaję sobie sprawę, że bronienie Zemo stało się w ostatnich dniach prawie tak modne jak jego krytykowanie, niemniej, i nie zamierzam się z tym kryć, zupełnie do mnie idea obecności tego bohatera nie przemówiła. Nie chodzi już nawet o to, że nie jest to klasyczny villain w stylu Ultrona, jakiego często spodziewamy się w filmach superbohaterskich, nie jest to nawet geniusz zła w stylu Hugo Strange’a z DC. W sumie sama koncepcja Zemo, to jakie motywacje nim kierują i czemu robi to co robi, na papierze i w oderwaniu od głównej fabuły nawet mi się podobają. Abstrahuję już nawet od tego, że moim zdaniem niemożliwe jest, aby działał on sam i ogarniał wszystko na taką skalę bez wsparcia. Problem polega na tym, że w połączeniu z wątkiem głównym, wątkami pobocznymi i jeszcze milionem innych rzeczy w tle, nagromadzenie historii wydaje mi się przesadzone. Uważam, że dysponując tym co mieliśmy, dało się zrobić dobry film obracając się jedynie wokół konfliktu między superbohaterami. Mam szczerą nadzieję, że z obecności Zemo wyniknie dla tego uniwersum coś ciekawego, bo jeśli okaże się on kolejnym villainem który napędzając akcję pojawia się i znika, to ja tego nie kupuję.

Żeby nie kończyć tak gorzko, powiem jeszcze o kilku rzeczach które mi się podobały. Po pierwsze, jestem absolutną fanką małej roli Martina Freemana w tym filmie. Dosłownie, miga on na ekranie kilka razy, ale za każdym razem jest to obecność miodna. Po drugie, cieszy fakt, że MCU nauczyło się na błędach Czasu Ultrona i dało sobie spokój z seksizmem, suchymi wątkami romansowymi i pompowaniem balona dramatu tam gdzie tego nie potrzeba. Co prawda nadal słaby jest fakt, że każda z marvelowskich superbohaterek po walce na pięści, zawaleniu się budynku i eksplozji ładunku w dalszym ciągu wygląda jak po zejściu z wybiegu, ale mimo wszystko nastąpił jakiś postęp. Jeszcze trochę a filmy MCU zaczną spełniać test Bechdel*.... Po trzecie, wrażenie robi szeroko rozumiany międzynarodowy rozmach produkcji. Z jednej strony chodzi tu o różnorodność lokacji, w których dzieje się akcja filmu (i mówimy tu o lokacjach, które faktycznie odgrywają rolę, a nie tylko migają gdzieś w tle, bo plan zdjęciowy w danym kraju akurat był tani), ale i paradne wykorzystanie różnorodności pochodzenia aktorów grających w filmie. Naturalne jest więc, że grający Zemo Daniel Brühl mówi po niemiecku, a Sebastian Stan ma ze dwie kwestie po rumuńsku. Fajnie to wyszło. 

Podsumowując, Kapitan Ameryka Civil War to naprawdę przyzwoity film, który dobrze się ogląda i którego zdecydowanie nie warto ominąć, również dlatego, że pokazuje utarte wzorce kina superbohaterskiego w innym niż do tej pory zwykło się to robić świetle. Co prawda, i mówię to bez bicia, film nie porwał mnie tak jak Zimowy Żołnierz, którego widziałam w samym kinie trzy razy, ale mimo wszystko Civil War jest nieporównywalnie lepsze od wszystkiego co ostatnio mieliśmy okazję zobaczyć w kinach w tym gatunku.
Myślałam, że zakończę ten wpis ha sztagiem #TeamCap, ale wychodzi na to, że chyba najlepiej abyście sami zobaczyli i zdecydowali. :’)


*Test Bechdel to sprawdzian obecności kobiet w treściach kultury. Aby dana produkcja przeszła go pozytywnie, musi spełnić trzy warunki: 1) Muszą pojawić się co najmniej dwie postaci kobiece, 2) prowadzić ze sobą rozmowę, 3) która dotyczy czegoś innego niż mężczyzn. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz